benzynoseksualny
Suzuki trochę mydli oczy…
Chyba trochę zagubiłem się we współczesnym świecie. Od zawsze byłem przekonany, że jedynymi kosmetykami, jakich używać powinien mężczyzna są mydło, szampon, krem do golenia i dezodorant. Ewentualnie woda kolońska. Było tak, dopóki nie zauważyłem, co dzieje się w męskich kolorowych pismach i reklamach w telewizji i intersieci. A co się dzieje? Media bombardują nas obrazkami wesołych, pedziowato wyglądających mężczyzn, przeżywających niesamowite przygody i jeżdżących wspaniałymi autami, z modelkami u boku. A ci właśnie mężczyźni z reklam, od rana do nocy smarują się, psikają i rozcierają na każdej możliwej części ciała jakiś krem, lub tonik. Dzięki czemu nie muszą wracać wcześniej z imprez, w biurach na szczytach drapaczy chmur są nieskazitelni i dosłownie co chwile zacinają się w windach z supermodelkami. No i fajno, pomyślałem, i zwiedziony przez tych pięknisiów popędziłem co sił w nogach do Rossmanna, z zamiarem zakupu któregoś z reklamowanych specyfików. Ponieważ moja twarz wygląda jak stara opona od rana do południa, a potem od 15 do rana, doszedłem do wniosku, że potrzebuję fantazyjnego żelu do mycia twarzy. Dzięki temu, zredukuje sobie pory wielkości lejów po bombach atomowych i będę wyglądał dokładnie jak model, i to przez cały Boży dzień. Ależ było ich zatrzęsienie! Wybrałem więc ten, na którym pisze „Extreme”, „protection” i „professional” oraz „for young, active man”. Miał też zimno-niebieską tubkę i obrazki zaśnieżonych Alp, czy tam Norweskich fiordów, co nie wiedzieć czemu, uznałem za bardzo ważne. I tak oto, dwa razy dziennie, rano i wieczorem, myłem sobie twarz tym paskudztwem. I nie zgadniecie, jaki jestem w tej chwili zawiedziony! Nie dość, że kupiłem tubkę cholerstwa za prawie trzydzieści złotych, to po ponad dwóch miesiącach nacierania się tym, w ogóle nie wyglądam jak homoseksualny model Calvina Kleina! Moje pory w dalszym ciągu są gargantuiczne, a twarz wisi jak u buldoga przez pół dnia. Przez te dwa miesiące, nie udało mi się też ani razu jechać Ferrari z Heidi Clum, a gdy zaciąłem się w windzie w moim bloku, towarzyszył mi jedynie karaluch. W dodatku moja twarz jest teraz kompletnie wysuszona, przez co piecze na zimne dni. Taki sam, bezsensowny efekt uzyskałbym, myjąc twarz jak dotąd – zwykłym, o wiele tańszym mydłem i wodą. Jaki ma to związek z dzisiejszym samochodem? Ano taki, że za pomocą dobrej reklamy i fantastycznie przygotowanej kampanii promocyjnej, można wmówić każdemu dosłownie wszystko! Gdy Robert Korzeniowski, co chwilę, na każdym kanale w telewizji, ładuje milion walizek, a potem driftuje po zaśnieżonych zboczach w nowym Suzuki SX4 S-Cross, zdawało mi się, że jest to niesamowita maszyna! Jedyny fajny, konkretny crossover w ostatnim czasie. Zadzwoniłem więc do Suzuki i za kilka dni siedziałem w S-Crossie wraz z dealerem. Mój Boże, co to był za zapierający dech w piersi dealer! Nie mówię tego złośliwie, facet był perfekcyjnie przygotowany do roboty, sypał z rękawa ciekawostkami i szczegółami na temat auta. Był kontaktowy, zabawny i uprzejmy. Jeszcze nigdy, przenigdy nie spotkałem się z takim Mistrzem! Do tej pory chylę czoła, gdy sobie Go przypomnę. Bóg mi świadkiem, miałem ochotę pójść do Jego szefa i żądać dla Niego natychmiastowej podwyżki. I przysięgam, że gdybym naprawdę zamierzał tego dnia kupić auto, wyjechałbym z salonu SX4 z błogim uśmiechem! Ale… Właśnie. Minęło od jazdy kilka dni, i z mgły zachwytu i radości, zaczęły mi się wynurzać istne góry lodowe wątpliwości. Suzuki SX4 S-cross. Samochód z bezsensownego trendu crossoverów, czyli podniesionych hatchbacków z opcjonalnym napędem na 4 koła. Jedyne słowa, jakimi mógłbym go teraz opisać to „zwyczajny” i „porządny”. Na plusy zapisać trzeba oldschoolowy 1.6 litrowy silnik benzynowy bez żadnych głupich turbin, o mocy 120 koni. Jak dla mnie o jakieś 30 koni za mało, jak na taki, w sumie niemały samochód. Podoba mi się też pozycja za kierownicą, gdzie czułem się jak w o wiele większym SUVie. No i napęd na 4 koła, z rożnymi fikuśnymi ustawieniami i trybem SPORT, który najchętniej zostawiłbym w ustawieniach na stałe. Dużym plusem Suzuki jest też przepastny dostęp do reflektorów od wewnątrz maski. I myślicie, że to głupota, ale jak przyjdzie zmienić wam żarówkę w świetle mijania, wieczorem za miastem, zimą, gdy mróz przekracza 10 stopni na minusie, a Wy spieszycie się na Taniec z Gwiazdami, zrozumiecie o co chodzi. Niby nic wielkiego, ale miły gest dla użytkownika. Ogólnie auto ma całkiem niezłe, normalne, uporządkowane wnętrze, co mu się chwali. Jest tu sporo miejsca na wszystkich siedzeniach, więc spokojnie dałoby radę przewieźć matkę Gilberta Grape’a. Mamy też do dyspozycji cały zastęp elektrowniczych dynksów, jak regulacja lusterek, szyby, dwustrefowa klima, komputer pokładowy, fotochromatyczne lusterko wewnętrzne, kontrole trakcji, napędów itp. Zewnętrznie auto również jest…szukam odpowiedniego słowa – poprawne. W modnym, nowoczesnym stylu, czyli miszmasz hatchbacka, pseudoterenówki i minivana. Tutaj też nieduże Suzuki może się podobać. Wygląda o niebo lepiej niż podobny w zamyśle Renault Captur, wzorowany chyba na psie Scooby Doo. Jak się prowadzi? Cholera, dziwnie. Siedzicie w końcu dość wysoko, zdajecie sobie sprawę z gabarytu SX4ki, ale jazda porównywalna jest do w miarę dobrych hatchbacków. Zakręty łyka bez dotykania asfaltu lusterkami, ale jak na mój gust jest lekko nerwowy przy szybkim przejeżdżaniu przez poprzeczne nierówności, jakby rozstaw osi był przykrótki. Chociaż, muszę przyznać, że robi to zadziwiająco cicho i sprawnie. Dobrze jest wiedzieć, że w razie przeszwagrowania w łuku, włączy się pomocniczy napęd osi tylnej i naprostuje to, co spieprzyliśmy jak barany. Więc co takiego jest z tym samochodem, że jednak mi się nie podoba, że wątpię? Jest to, po prostu szpanerski żel do mycia twarzy z wizerunkiem Alp w tle. Dobra wersja, z napędem na 4 koła i fajnymi rzeczami, pokroju automatyczne światła, skórzana tapicerka itp. Kosztuje około 85 tysięcy złotych. Wersja z napędem na przednią oś, jest prawie 10 tysięcy tańsza. Ale mieć crossovera bez AWD to tak, jakby kupić dmuchaną lalę i wmawiać kumplom że jest prawdziwa, samemu przekonując się, że to taniej i prościej, niż łazić na prawdziwe randki. Jest poczucie oszustwa i niedosytu. Dlatego, wydajemy całą kupę kasy, na auto będące po prostu odrobinę wyższym hatchbackiem, czymś, czego nie zawsze do końca potrzebujemy, a efekt końcowy jest w zasadzie taki sam. I tak dojedziesz, gdzie masz dojechać. I tak w końcu bagażnik okaże się za mały, a miejsca z tyłu za wąskie. I gdy będziesz ciął po autostradzie, załadowany po dach, przeklniesz w duchu małych, japońskich inżynierów za to, że nie dali silnikowi brakujących 30-40 koni mechanicznych. Dlaczego więc wywalać taką kupę kasy na coś, co w zasadzie jest lekkim przerostem fromy nad treścią? I serio, gdybym potrzebował małego, sprytnego i szczerego wozu z 4×4, kupiłbym za 2/3 ceny SX4ki, wspaniałą, prostą Dacię Duster. Która symbolizuje zwykłe mydło z wodą. Poza tym, przynajmniej dla mnie, wygląda lepiej niż Suzuki i na pewno jest też dzielniejsza w terenie, podczas gdy w SX4 S-Cross optymizm kończy się na lekkich błotnych drogach i szutrach. Ostateczny werdykt? Suzuki SX4 S-Cross – poprawnie zrobione, w miarę ciekawe i przyjemne auto, mogące usatysfakcjonować przeciętnego Kowalskiego. Niestety, ja nie jestem przeciętnym Kowalskim i szukam w samochodach tego, co może mało ważne na co dzień. Szukam w nich głębszego sensu i duszy. A SX4 to po prostu maszyna, jak młynek do kawy, albo mikrofalówka. W dodatku maszyna dająca złudne odczucie prestiżu i wyższej klasy. Czy chciałbym wyjechać tym autem na przejażdżkę o pierwszej w nocy, tak bez celu? Raczej nie, bo gdzie ta dusza? Gdzie sens? W SX4 S-Cross najwyraźniej ich brakuje. Dzięki wielkie dla salonuAuto-Broker Suzuki i dealera, za pomoc w teście. Tagged: 4x4, auto, AWD, Benzynoseksualny, crossover, felieton, Korzeniowski, reklama, samochód, Sport, SUV, Suzuki, SX4, test