Motorshow 2016

benzynoseksualny

Motorshow 2016

benzynoseksualny

Panie japończyku! Wincyj deseru!

Ponieważ jestem osobą lubiąca dobrze zjeść, bywam nieraz w różnych miejscach gdzie dobrze karmią. A ponieważ głośno mówię, śmieje się i całkiem zawodowo macham rękami gdy mówię, mam w sobie chyba jakieś domieszki włoskiej krwi. Oznacza to, że ze szczególnym opętaniem uwielbiam wszelakie makarony, sosy pomidorowe i oczywiście włoską pizzę. I doprawdy nie rozumiem, kiedy ludzie mówią mi, że przejedli się pizzą i poszliby na coś innego. To jakby mówić, że znudziły nas freski w kaplicy sykstyńskiej albo kryminały! Jeżeli pizza wam się znudziła, oznacza to, że do tej pory nie jedliście pizzy doskonałej. I właśnie ostatnio natrafiliśmy ze znajomymi na nową włoską restaurację w Lublinie. Dają tam pizzę z pieca opalanego drewnem, a nie jakimś gazem ze śmierdzącego, ruskiego gazociągu, na cienkim placku i z oliwami do smaku zamiast szkaradnych sosów czosnkowych – czyli wszystko jak Pan Bóg przykazał! Jest szynka prosciutto, jest ser pecorino, są karczochy i salami – bajka! Makarony z owocami morza pichcą się na płonących patelniach, a właściciel warzy własne piwo idealnie pasujące do dań! I wiecie już, że dla mnie wszystko tam było wspaniałe! No prawie, bo obsługa tej restauracji mogłaby równie dobrze podawać do stołów w więzieniu, tak mało interesuje ich podawanie jedzenia. A gdy jednak zdecydują się przynieść cokolwiek to i tak albo mylą zamówienia, albo wylewają różnego rodzaju napoje na klientów. Ponadto mikroskopijny deser Panacotta został podany na tak gigantycznym talerzu, że mogłyby na nim lądować helikoptery. Nie muszę dodawać, że stawianie małej, jasnożółtej kupki otoczonej sosem malinowym na lotniskowcu klasy NIMITZ daje mocno rozczarowujący efekt. Możecie pomyśleć, że to bzdety, ale właśnie takie bzdety psują radość, gdy masz już swoje lata i swoje humory. Gdybym miał z dychę mniej, wylądowałbym po prostu AirWolfem na tym talerzu i pochłonął deser nie zważając na okoliczności podania. A tak, siedziałem i gapiłem się na tą niedorzeczność i zastanawiałem się pod nosem, jak ktokolwiek mógł w ogóle dopuścić, żeby serwowano ludziom tak idiotycznie wyglądający deser. I możecie mi wierzyć lub nie, ale podobne uczucie miałem, gdy kończyłem test nowego Subaru Levorga. Byłem w nim praktycznie zakochany, bo to wspaniałe rodzinne kombi o sportowej charakterystyce, nie patrzące na głupią modę crossoverów i suvów. Jego prowadzenie jest czystą przyjemnością, nawet wtedy, gdy ulewa na zewnątrz jest wręcz biblijna. Byłem pewien, że inni kierowcy byli zmuszeni zbroczyć drzwi swoich aut krwią baranka, by Bóg wiedział, że są spoko i nie powinien ich zmywać z drogi. Ja nie musiałem, bo napęd na cztery koła i układ kierowniczy są nie z tej ziemi! Zaprawdę powiadam wam, Bóg pod koniec siódmego dnia stworzył napęd Symmetrical AWD. I to było dobre! Niestety, Bóg poszedł chyba do kibelka poczytać, gdy ktoś wpadł na pomysł by tak nazwać auto – Levorg. Wysiliłem się na tyle, że aż przeczytałem tą zabawną broszurkę, którą zawsze dostaję do auta, mówiącą o jego niesamowitości i dowiedziałem się, że Levorg to zlepek słów Legacy , Revolution i Touring. Ale przykro mi, bo ta wiedza nie zmieniała mojego zdania co do tego, że brzmi to wyjątkowo głupio. Levorg. Tak mogłoby się nazywać lekarstwo na ból biodra. Albo rasa chińskiego psa. A spore, sportowe kombi z przodem oderwanym żywcem od potężnego WRX STI powinno nazywać się groźnie i złowrogo na przykład Chainsaw. Raptor. Albo Putin. O wiele lepiej współgrałoby to z jego duszą kumpa – zawadiaki, który przynosi waszym dzieciom czekoladki i zabawki a wam kratę piwa i torbę maryśki. Takiego kumpla, z którym możecie siedzieć w barze do rana a on zamówi wam taksówkę w międzyczasie przebijając komuś nos przez potylicę tylko dlatego, że nadepnął wam na nogę. Tak czułem się w Levorgu. Zarówno bezpiecznie jak i zawadiacko. Gdy trzeba było depnąć, auto dawało wiele radości z jazdy po leśnych, krętych drogach. A zarazem pozwalało się zrelaksować na nudnych, prostych odcinkach pielgrzymkowej jazdy za tirami. To zdecydowanie najlepsze Subaru na co dzień, będące w tej chwili w sprzedaży. Ma pojemne, wygodne i proste wnętrze pełne dużych wyświetlaczy, przycisków na kierownicy i systemów bezprzewodowych łączących jedne rzeczy z innymi. Do tego sporą i wygodną tylną kanapę, duży bagażnik i co najważniejsze wlot powietrza na masce i napęd na 4 koła. Wygląda jak wielkie, złe WRX STI z bagażnikiem! Jest to doskonała recepta na poważnego kombi grand tourera! A jednak nie z bólem nie mogę powiedzieć, że to idealne auto i że 10/10 jeździłby.Więc co jest z nim nie tak? Dosłownie dwie sprawy. Pierwsza z nich to skrzynia biegów. A raczej jej brak. Auto jest wyposażone w jedyną dostępną opcję – skrzynię CVT lineartronic. Wolałbym już za każdym razem rozbierać skrzynię na części i manualnie przestawiać przełożenia niż posiadać to wyjące, buczące, paranormalne ustrojstwo! I jakoś nie wadziła mi w Outbacku, bo nie ma on sportowego nastawienia i skrzynia biegów działająca jak w trolejbusie to nie problem. Ale gdy mamy auto w którego nazwach pojawiają się słowa GT i Sport, to jednak niezbyt poważne rozwiązanie. Sprawiedliwie muszę dodać, że CVT to sprytne rozwiązanie, pozwalające oszczędzać paliwo i dające niepojętą, wręcz upiorną płynność jazdy. Ale pasuje to do sportu jak dwie osoby przebrane w strój konia na Wielkiej Pardubickiej. Niby i to jedzie i napędza auto, ale jest okropne. Można oczywiście bawić się w zmianę biegów łopatkami ale sądzę, że o wiele lepiej nadałyby się do kopania grajdoła na plaży niż do agresywnej jazdy… Lecicie obrotami do wysokich nut i pac! Zmieniacie bieg a silnik jak wył tak wyje w okolicach 3,5-4 tysięcy obrotów. I tyle, żadnych efektownych szarpnięć, żadnych oznak życia i sportu! Zupełnie jakbyście gasili światło w kuchni. I pal sześć Levorga, ale obawiam się o los skrzyń w nowych WRX’ach. Już nowsza wersja S4 ma tego typu skrzynię. Nikt nie oczekuje wygody, wyrafinowania i oszczędności po sportowym aucie! Chyba, że jest mafiosem. Albo spaślakiem. Wtedy i tak kupi wielkie Audi A6 z dizlem gigantem,.. albo Bimę Piątkę. Drugi problem tego wspaniałego kombi to jego silnik. Nie wiem czemu, ale to już drugi po Outbacku model w którym kitajce odmówili europejczykom frajdy z posiadania większego, mocniejszego motoru i dali nam wykastrowaną, ciotowatą wersję. Drogi panie Yasuyuki Yoshinaga jesteśmy Europejczykami! To my wymyśliliśmy samochody! To u nas są słynne tory, takie jak Circuit de Spa-Francorchamps, Nurburgring, Monza, Mugello czy Circuit de la Sarthe. RADZIMY SOBIE z samochodami. W Europie ktoś kiedyś wpadł na pomysł, że szybkie auta to fest zabawa. Nie bójcie się dawać nam więcej niż 150 koni. Poradzimy sobie! Dlaczego Japończycy mogą mieć Levorga w wersji WRX z mocnym 300 konnym silnikiem a my nie? Okropnie mnie to irytuje. I pewnie sprawi, że sporo osób poczuje się, jakby Subaru sadzało ich na karnym jeżyku. Dlatego obawaim się, że potancalny klient pocieszy się zakupem Leona Cupry kombi czy innej Skody RS… Bo gdyby Levorg, ze swoim wprost bajecznie zestrojonym zawieszeniem i pięknym, klasycznym designem, mógł generować nawet te 250 koni i współpracować z manualną skrzynią, to byłby już ideałem w klasie kombi. A tak mamy mikre 1.6 turbo dające żenujące 170 koni. Nie zrozumcie mnie źle, silniczek 1.6 doprawiony dodatkową magią w postaci turbiny czy kompresora i generujący ponad 160 koni to fajna sprawa, ale Mini Cooperze S z 2004 roku, który poganiał do setki w niecałe 7 sekund i galopował jak głupi ponad 220. Ale Cooper S kończył się w miejscu, w którym Levorg zaczyna mieć tylne drzwi, wielki kufer i dodatkowe kilkadziesiąt kilo mechanizmu na cztery koła. Co przekłada się w prawie 9 sekund do setki i prędkość maksymalną ledwo człapiącą ponad 200km/h. To za mało na kompaktowe kombi. I o wiele za mało na sportowe kompaktowe kombi ze znaczkiem Subaru. Tym bardziej, że to 1.6 turbo jest trochę ni w dupę ni w oko. Bo tak, czuję te niedostatki mocy i denerwującą skrzynię, ale w zasadzie paliwa poszło mi sporo, bo momentami ponad 8.5 do 9 litrów w trasie. Trochę to bez sensu. Chyba wolałbym przepalać 10-11 i mieć większą frajdę z pociskania gazu… Podsumowując, knajpie o nazwie Levorg wszystko zdaje się idealne. Tylko strasznie spieprzyli całą tą potencję podając niedorzeczny deser… Podzękowania dla Subaru Technotop Lublin za wypożyczenie tej czerwonej pięknoty. I dla Subaru Polska oraz magazynu Plejady, w którym niedługo ukarze się mój drugi, zacznie bardziej obszerny test tego kombi. Oddzielne i niezmiernie ciepłe podziękowania dla mojej żony za zdjęcia!:) Tagged: artykuł, AWD, ctv, felieton, jak jeździ, jak się prowadzi, japoński, kombi, Legacy, levorg, lineartronic, na 4 koła, plejady, Sport, sti, subaru, symmetrical, test, touring, wrx

Solanum tuberosum

benzynoseksualny

Solanum tuberosum

benzynoseksualny

Subaru Outback – poproszę dokładkę mięsa!

Pamiętam jak jeden, jedyny raz jadłem Naprawdę Wykwintną Kolację w Towarzystwie. Ponieważ jestem prostym człowiekiem i najlepiej cieszę się z kebaba zjedzonego na Placu po Farze o 2 w nocy, gdy idąc z baru mam już kroki z lekka majowe, takie wykwintne kolacje pozostają mi w pamięci. Co to był za wieczór! Byłem w stolicy. Byłem ubrany chyba nawet w marynarkę i spodnie, które nie są jeansami czy bojówkami. Restauracja była w samym centrum, a kelner miał tak błyszczące guziki , że założę się o wszystko, miał zakaz zbliżania się do okien by nie oślepiać kierowców. Łokieć w łokieć siedział obok mnie Redaktor Naczelny Bardzo Znanego Miesięcznika Motoryzacyjnego i raczył mnie cudowną i zabawną anegdotą, na temat tego jak wpadł w poślizg i o mało nie rozbił Mercedesa Gullwinga, który na pewno jest wart więcej niż cały dług Grecji. Chichrałem się jak nastolatka i myślałem, że już lepiej być nie może. Pan Świecący Guzik podawał wspaniałe wina o smaku pagórków Toskanii, czy tam innego miejsca, gdzie rosną winogrona, a ja siedziałem w gronie różnych wspaniałych ludzi i z radością uczestniczyłem w wieczorze. Po chwili kelner, którego na potrzeby tekstu nazwę Sputnik, podszedł by przyjąć zamówienia. Wybrałem sobie coś, czego nazwę bankowo wymyślił Lech Roch Pawlak,a kończyła się na „łąłą” jako pierwsze danie i „sisuciscisułebebą żę coś tam ął bebą” na drugie, w dalszym ciągu zatapiając się w cudownych anegdotach Redaktora Naczelnego Znanego Miesięcznika. Po pewnym czasie, gdy czułem już, że wino rozbija się o puste fiordy mojego brzucha, Sputnik zaczął wnosić dania. Wszystkie wyglądały dość cudacznie, jak malutkie makietki Warhammera 40 000. Pachniały bosko, i smakowały nieziemsko. Nawet moje chamskie, przepalone kebabami, piwem i batonikami „Bajeczny” podniebienie czuło się świetnie! Po kolacji, późnym wieczorem odwieziono mnie i innych gości do hotelu. I wiecie, co? Jadąc windą do pokoju, poczułem, że ok, wieczór nieziemski, ale jestem cholernie głodny! Niestety, by zamówić Burgera z frytkami do pokoju, musiałbym najpierw postać trochę na ulicy z wyzywającym makijażem w czerwonej mini i pończochach – bo tak niesłychanie droga była ta przyjemność. Zrezygnowany wessałem całe pudełko TicTaców i zasnąłem, śniąc o kebabie na Placu po Farze. I dochodzimy tutaj do sedna sprawy, jakim jest nowy Subaru Outback. To auto to naprawdę taka wyborna Kolacja w Towarzystwie! Jest przepastny, wielki i wygodny. Wspaniałe radzi sobie w terenie i posłusznie wykonuje komendy kierowcy. Ponad wygląda na auto, na którym możesz polegać bardziej niż na żonie. Jest wspaniały. Wyglądem trochę różni się od poprzednika. Głównie zyskał przód, który już nie wygląda, jak Jolanta Pieńkowska. Teraz ma bardziej marsowe czoło i gniewnie rozrysowaną linię świateł.. Wraz z poważniejszym przodem cała sylwetka auta nabrała nobilitacji. Poprzedni Outback wyglądał tak, jakby ktoś zbudował czołg na podwoziu małego Fiata. Wielka, podniesiona kombi-bryła na kółkach z samochodziku Polly Pocket. Straszna pokraka. A teraz mamy do czynienia z całkiem przystojnym skurczybykiem. Wszystko w jego proporcjach jest wyważone i wyliczone jak u Georgea Clooneya. Naprawdę, jest to jedno z aut robiących doskonałe wrażenie! Poprawiono też wnętrze, które nie straszy już okropnymi, pionowymi wlotami powietrza i gąszczem guziczków robiących różne rzeczy. W dodatku to bardzo mądre wnętrze. Było w nim całe mnóstwo opcji, których w zasadzie nie potrzebujemy, ale lubimy. Zapamiętywanie ustawień fotela, bezprzewodowe łączenie smartfona MirrorLink i Internetu Subaru StarLink. Nagłośnienie Harmann i Kardon, które uwielbiam w każdym aucie, w jakim tylko się znajduje. Większość funkcji spięta jest w tablecie – wyświetlaczu na środku konsoli. Działa to lepiej niż dobrze i jest o wiele bardziej intuicyjne niż w systemie, który pamiętam z WRX’a. Jeżeli więc nie jesteście małpą, albo koniem, nie powinniście mieć problemów ze sparowaniem telefonu, czy wpisaniem „Klub z gołymi babami” w nawigacji. No, ale jak to jeździ? No jak? Przyzwoicie. Gdybyście zechcieli zaglądnąć Outbackowi pod spódnicę, znaleźlibyście klasykę od Subaru, – czyli stały napęd na 4 koła AWD z mocą rozdzielaną w proporcji 60:40. Dzięki temu napędowi Outback nie boi się zjechać z asfaltu i może być użyteczny nawet w lekkim terenie. Nie ma oczywiście mowy o zabraniu go na rajd Dakar, ale spokojnie dowiezie was do lasu, czy nad jezioro. Poryliśmy z Magdą trochę wąwozów lessowych w okolicznych lasach i Outback zniósł to beż najmniejszego problemu. Nie wiem, co japońce zrobili z zawieszeniem, ale to chyba najbardziej genialny element auta! Wiecie, dobrze działające zawieszenie na asfalcie to w naszych czasach w sumie żadna filozofia. Tak samo, jak dobrze działające zawieszenie poza ubitym szlakiem. Ale zbudowanie go tak, by było równie skuteczne i komfortowe w obydwu przypadkach, to już duża sztuka. Zdarzało nam się pruć miedzą między dwoma polami, czyli miejscu gdzie przeważnie jeżdżą traktory, z prędkością grubo ponad 70km/h a Outback sunął jak krążek w cymbergaju. Żadnych zbędnych ruchów karoserii, żadnego stękania i dobić zawieszenia. Zupełnie jakbym jechał po parkingu przy galerii handlowej. Niesamowite wrażenie! Elektryczne pastuchy również nie należą do tych inwazyjnych. Swobodnie można pozwolić sobie na lekki uślizg kół, zanim zaczną swoja pacyfikację. A i to robią z kulturą i ogładą, dzięki czemu jako kierowca czułem się fajnym, mądrym, zdolnym, doceniony, przystojnym szczupłym blondynem o lazurowych oczach. A nie hobbitem o posturze kontenera, który cały zasapany i przestraszony, walczy o władzę nad kierownicą z elektro SS-manem z Kontroliertrakcionwaffe. Fajnie mieć jednak jakąkolwiek władzę nad autem na granicach jego przyczepności. Tym bardziej, gdy wiemy, że mamy też ukrytego dżina nad lusterkiem środkowym. A ten dżin ma na imię EyeSight. To taka genialna w swojej prostocie konstrukcja, która polega na tym, że mamy dwie kamery. Jakiś mądry, mały Japończyk nauczył je, jak wygląda dziecko, ściana, staruszek, łoś, kuna i wiele, wiele innych rzeczy.. I kiedy to samochód znajduje się za blisko tych rzeczy a my jako kierowcy nic sobie z tego nie robimy, te kamery to zauważą i „podejmą stosowne działania”. Miałem nadzieję, że te „działania: polegają na zmianie Outbacka na przykład w mały helikopter albo odrzutowiec jak w kreskówce „M.A.S.K”, ale ograniczają się tylko do pipczenia na nas i hamowania. I tak nieźle. Przyjąłem ten system ingerencji w zachowanie kierowcy z dziwnym spokojem. Bo w sumie, jeżeli wkurzy mnie sto razy niepotrzebnym pipczeniem, ale za sto pierwszym jednak naprawdę zadziała to i tak jest sens w jego montowaniu. Więc tak, jeździłem wspaniałym, dopracowanym technicznie autem, które jest ikoną i archetypem swojej niszy i bawiłem się jak nigdy. Dlaczego więc w dalszym ciągu czułem się głodny, tak jak wtedy, po kolacji? Powodem tego jest silnik. A raczej jego namiastka. Nie wiem jak to możliwe, ale na naszym rynku Subaru udostępniło tylko dwa motory. Jeden z nich to dwulitrowy diesel o mocy francuskiego hatchbacka. Drugi to brzmiące lepiej, wolnossące dwa i poł litra benzyny, o mocy niemieckiego hatchbacka. Niestety, diesel oddaje kierowcy żenujące 150KM a benzyniak, na którego nakładana jest wyższa akcyza z powodu pojemności, rozczarowujące 175KM. ROZCZAROWUJĄCE. To właśnie idealne słowo. Bo wszystko jest pięknie, jesz ten wykwintny obiad w marynarce i rozkoszujesz się teksturą wina na podniebieniu, ale gdy obok na światłach stanie Whopper XXL z frytkami – na przykład Audi A6 Allroad, którego najsłabsza wersja ma 218 a najmocniejsza 333KM, czujesz nagle, że nie jesteś kompletnie syty. I że chętnie zjadłbyś jednak coś konkretniejszego. I nie wiem, czy winę ponosi bezpośrednio Subaru w Japonii, czy ta banda nierobów z Brukseli, dla której słowo „sześć cylindrów” jest równoznaczne z „belzebub”, ale zarówno w USA, jak i w Japonii, można kupić to wspaniałe auto z silnikiem, który nie przyniesie wstydu – 6 cylindrowym boxerem o pojemności 3.6 litra i mocą ponad 250KM! Jest to silnik, na jaki to auto zasługuje i jestem tego pewien, z jakim potrafi wykorzystać w pełni swoje umiejętności. Bo jeżeli chodzi o motoryzację, to zawsze najlepiej jest chadzać na wykwintne kolacje w Towarzystwie. Ale zamawiać na nich największe steki z frytkami. Tagged: 2015, 4x4, AWD, boxer, cechy, charakterystyka, crossover, felieton, Impreza, JDM, Legacy, OBK, opinie, outback, subaru, subie, SUV, test

Garaż grozy

benzynoseksualny

Garaż grozy

benzynoseksualny

A Król nie został nagi – VW Passat 2015

Nawet będąc nagim, ten król zachowuje klasę! Przeważnie rozpoczynam test taki jak ten jakimś przygłupim wstępem o tym, że zamiast nastawić pralkę podpaliłem ją, nie rozumiem zasady oddawania moczu, nie biegam z pobudek ideologicznych albo boję się ludzi w kostiumach maskotek. Wstęp ten ma zwykle za zadanie wciągnąć was jako tako w czytanie i być może zakrztusić herbatką, gdy znienacka docenicie Żenujący Żart Prowadzącego. Ma też za zadanie zrelaksować was i uśpić czujność, gdy dojdzie do nudnawej części tekstu w której profesór doktór Benzynoseksualny zanudzi was informacjami na temat tego, czy auto którym jeździł trochę skręcało          i przyspieszało. Czasami jeszcze pada informacja o tym jak hamowało i że wyglądało jak znana aktorka, karabin maszynowy, lub ewentualnie zwierzę. Do tej pory to działało, bo auta którymi jeździłem miały jakiś charakterystyczny szczegół wokół którego mogłem snuć gawędę. Z czymś mi się kojarzyły. Teraz jednak stoję na parkingu w pobliżu obwodnicy Lublina i patrzę na auto z którym spędziłem już kilka godzin i w zasadzie nie jest mi do śmiechu. Po pierwsze dlatego, że przed testem wymyśliłem sobie taki wstęp pełen głupich żartów na jego temat, których jednak nie mogę już użyć ponieważ nijak się mają do rzeczywistości. Po drugie samochód ten zdobył prestiżowy tytuł Car of the Year a to taki motoryzacyjny Oskar za całokształt pracy. A skoro niezliczona ilość profesjonalnych i poważnych dziennikarzy motoryzacyjnych nadała mu to zacne miano, kimże ja jestem by mówić że od lat jest to ulubiona fura różnorakich taryfiarzy, nudziarzy i Januszy i Osób Ze Świdnika? Ok, chyba największe moje zaskoczenie – bez owijania w bawełnę – panie i panowie! Volkswagen Passat! Rozumiem historyczne uwarunkowania które uczyniły z Passata istnego króla polskich dróg i mokry sen każdego, kto ma w sobie Polską krew. Na ten zaszczytny tytuł zapracowały druga, trzecia i czwarta generacja flagowca z Niemiec. Ale po kolei. Podczas gdy w latach 90. można było mieć paskudny relikt, który powinien być już dawno modernizowany, o nazwie Polonez Caro. Albo równie mizerną, sprowadzaną Skodę Favorit (ukochane auto działkowców) lub inny ohydny chłam pod postacią różnorakich Ład, Fiatów i Zastaw. Passat zaś, ze swoim długim dziobem i podzespołami wprost z niemieckich desek kreślarskich, był wręcz niedoścignionym ideałem auta na każdą okazję. Mieścił 5 osób, furę bagażu, nie było nim wstyd podjechać do ślubu, ani tym bardziej przewieźć 3 metrów ziemniaków z pola na targ. Każdy normalny człowiek wiedział że to najlepsza opcja (no może poza Mercami 180 i ewentualnie modelami audi 80 i 100 , ale to trochę inna liga). Podsumowując – Passat latami budował pozycję auta trochę nudnego, ale zawsze niezawodnego i porządnego. I to w czasach, gdy nie było zbytniej alternatywy. W 2015 sytuacja jednak trochę się zmieniła. Możemy wejść do salonu praktycznie każdego producenta i zakupić dowolne auto z dowolnym silnikiem, nadwoziem, kolorem i tapicerką. Nowe auta mają premiery co minutę a każda nisza, jaką tylko jesteśmy w stanie wymyślić jest już pełna terenowych coupe lub innych Nissanów Juke’ów. Dlatego inżynierowie z oktoberfest-landu mieli mnóstwo roboty by tym razem król nie został nagi. I nawet się udało, bo nowy Passat rzeczywiście ma charyzmę. Jednak nie jest to w żadnym wypadku wzruszająco piękne auto! Za to jest w nim coś ze starej szkoły projektowania – warsztat i poczucie solidności, dobrze wykonanej roboty. Jest to całkiem nowy samochód, jednak z kilometra widać, że to Passat. Auto na kształt zespołu Modest Mouse. Możesz słuchać ich płyty pierwszy raz w życiu a zdaje Ci się, że słuchasz ich od zawsze, a kawałek który właśnie leci jest twoim ulubionym. Daje to duże poczucie pewności i swojskości. Co prawda Niemcy przyświrowali z lekka samą linią i przodem auta, jednak w żadnym wypadku nie mamy do czynienia ze stylistycznym trendsetterem. Miało być poważnie i elegancko. Dyskretnie ale z klasą. Mimo to odrobinę nowocześnie. I jak najbardziej się udało. Również w środku starano się zsynchronizować klasyczny wygląd deski rozdzielczej z nowoczesnym hi-techem. Zegary na przykład są multimedialnym wyświetlaczem, który możemy konfigurować w zasadzie jak się nam żywnie podoba. Można mieć zegary i mapę nawigacji między nimi. Można mieć też dane komputera pokładowego, systemu multimedialnego i ustawień auta. Rozwiązanie jest bardzo dobre szczególnie w przypadku mapy, ponieważ o wiele mniej odrywa się wzrok od drogi. Poza tym nieźle można przyszpanować, gdy po odpaleniu auta na wyświetlaczu zaczyna pojawiać się oprawa graficzna godna koncertu Pink Floyd. Świetne! Dobra, pora skończyć stanie na poboczu obwodnicy. Tym bardziej że po jej przejechaniu wiem już, że 150 konna jednostka wysokoprężna, scalona ze skrzynią DSG sprawnie rozpędza auto do setki a jej animusz kończy się w okolicach lekko ponad 200km/h. Silnik jest żwawy, a samo DSG działa na tyle dobrze, że nie ma sensu wygłupiać się manetkami w trybie sport. Poza tym, auto jest już tak nawiedzone, że od razu strofuje kierowcę, że wysokie obroty są passe i lepiej byłoby przejść w tryb automatyczny. Auta takie jak Passat są nierzadko na wyposażeniach firm, gdzie służą często jako przysłowiowe „konie pociągowe” przez pięć dni, a w weekend muszą sprostać trudom rodzinnego dnia codziennego. Stąd właśnie w Passacie znalazłem przeogromną ilość „asystentów” robiących wiele, wiele rzeczy! Jeden pilnuje przyczepy, jeżeli ją mamy. Inny z kolei pilnuje przechodniów i ostrzeże nas, że osobą na jezdni którą zamierzamy rozjechać nie jest jednak poseł Wipler. Następny pozwoli nam ogolić się rano i przejrzeć prasę jadąc do pracy, ponieważ weźmie na siebie ciężkie brzemię pełzania w korku. Jest jeszcze oczywiście aktywny tempomat i coś co Bratwursty nazwali „Area Wiew”- sprytny system kamer, dzięki któremu podczas manewrowania widzimy swoje auto na wyświetlaczu jak w starszych wersjach GTA –     w rzucie od góry. To jest zawalista sprawa. Wszystkie te i inne niesamowitości pozwoliły Passatowi cieszyć się tytułem Car Of The Year. Ja jednak chciałem sprawdzić ile „mięcha” zostało w tym Robocopie. Dlatego zjechałem tutaj z obwodnicy. Wyłączyłem wszystko, każde ESP  i asystentów, których da się wyłączyć i rozpocząłem poszukiwania prawdziwego, pełnokrwistego auta pod tą całą cyfrową otoczką. Passat świetnie się prowadził po wiejskich drogach, pomimo mokrej i popękanej nawierzchni! Każda nierówność była idealnie niwelowana,  a silnik ustawiony w tryb sportowy kręcił żwawo kołami. I mimo kilku dość zuchwałych prób, nie udało mi się zachwiać tym ogromnym autem. Niekiedy, gdy naprawdę przegiąłem pałę, dało się wyczuć lekką podsterowność, lecz w pełni można było skontrolować ją pedałem gazu. Inżynierowie z Volkswagena nie poszli na łatwiznę jak niektórzy ich konkurenci! Zbudowali bowiem dobrze prowadzące się i przewidywalne auto, które jest nim bez praktycznie żadnych wspomagaczy! Znam marki (nie powiem ich nazw na głos by ich nie pogrążać) które zaczęły już tak polegać na systemach w rodzaju ESP, że po ich wyłączeniu auta zaczynają się prowadzić jak pijana licealistka. Ryją dziobem na zakrętach, albo zamiatają dupą w najmniej oczekiwanym momencie. By po chwil wpaść w kompletny letarg i bełkotać bez sensu. Tutaj widać, że nawet „ogołocony” z elektrokumpli Passat w dalszym ciągu robi robotę. Brawo! Szkoda, że nie dane mi było przetestować wersji z napędem na 4 koła bo sądzę, że prócz przyjemności z jazdy miałbym też niekiepską frajdę! Wiem, że do Passata już na zawsze przylgnęła łatka samochodu dla przedstawicieli handlowych i różnego typu Januszy. Można sobie robić z niego podśmiechujki, nazywać „Pastuchem” albo „Passerati”. Nabijać się z jego, jakby nie patrzeć, betonowej stylizacji i konserwatywnego stylu. Ale te docinki mu nie stanowią, ponieważ i tak będzie na topie! Bo to jedno z tych niezwykłych aut, które z biegiem lat zdaje się kompletnie nie zmieniać. Ale z każdą generacją jest inne. Jest lepsze i lepsze. Podobna sytuacja jest z Porsche 911 i Subaru Foresterem..W ich wypadku nie można mówić o „nowych generacjach”. Bo „ewolucja” to raczej słowo, które je opisuje. Zakończę parafrazą wyświechtanego już frazesu z piosenki zespołu The Who: Poznałem nowego Szefa Z wierzchu taki sam jak Stary Szef. Podziękowania jak zwykle na końcu i oczywiście dla Magdy (folołujcie jej insta, tam zawsze nasze testówki na świeżo) – za tą oprawę fotograficzną, bez której nie da rady opisać auta. I dla  salonu Volkswagen Danelczyk, za możliwość testu! Salony tak chętne do współpracy są solą tej motoryzacyjnej ziemi:) I folołujcie mój instagram (o tutej)- mnóstwo złotych myśli, cytatów z Paulo Cohelo, fajnych aut i zdjęć zabawnych rzeczy:) Tagged: 2.0tdi, 2015, benzyna, Blog, bluemotion, car of the year, coty, nowy, opinie, passat, passerati, samochód roku, test, testy, variant, volskwagen, VW

Garaż marzeń

benzynoseksualny

Garaż marzeń

Na imię mu PHEVen

benzynoseksualny

Na imię mu PHEVen

benzynoseksualny

Ekologia może być nieraz fajna – owe BMW i3

Zawsze powtarzam, że jestem super ekologiczny.  Jestem ekologiczny na co dzień, a nie tylko wtedy, gdy jacyś pryszczaci poganiacze sandałów zorganizują godzinę ziemi i pogaszą Kreml i wieżę Eiffela. Taka ekologia mnie nie interesuje. Nazywają to „zwróceniem uwagi na problem” co jest bzdurnym wytłumaczeniem hipokryzji ich działań. Moja ekologia to niskie zużycie wody i staranie się (bo to cholernie ciężkie) o ograniczenie użycia prądu. Ekologię tego pierwszego rodzaju, która jest dla mnie tym, czym wielkie charytatywne fety gwiazd, lubią też promować firmy motoryzacyjne. Była już niezliczona ilość ekoaut, napędzanych małymi silnikami, bateriami, silnikami i bateriami oraz innymi zabawnymi sposobami. Od dawna czekam na samochód napędzany starymi czarnymi koszulkami i zniszczonymi trampkami, których jednak nie sposób wywalić – miałbym paliwa na lata! I lubię się pośmiać z tych samochodów, bo do niedawna były brzydkie, drogie, niepraktyczne, bezużyteczne i miały nazwy brzmiące jak miauczenie kota w rui albo egzotyczna choroba: imev, prius, phev… – Stary, mam Twizy! – O rany! byleś już z tym u lekarza? - Nie, to samochód, taki na prąd! Na szczęście w ostatnich latach, eko-oddziały firm motoryzacyjnych zauważyły, że auto elektryczne lub hybrydowe nie musi wyglądać jak kaleki żółw albo nornica. Że skoro ludzie będą zmuszeni, prędzej czy później przejść na napędy hybrydowe lub w pełni elektryczne, nie powinni rezygnować z wyglądu i osiągów. Że w końcu nie każdy z nas potrafi wydać z siebie tak dziwaczny dźwięk, który odpowiadałby nazwie ich produktu. Dano nam więc Teslę, Fiskera oraz hybrydowe hipersamochody jak Porsche 918 czy McLaren P1. Samochody tak niesamowite, że aż niemożliwe. A jednak są. Ten pierwszy wygląda jak Jaguar XKJ na sterydach, drugi podobny jest do płaszczki. Atletyczny duet od Porsche i McLarena to już klasa sama w sobie! Łączy je jednak to, że są autami obleczonymi pięknymi kształtami i nazwami. Oraz niegłupio pomyślanymi napędami, ponieważ nie skupiają się na ekologii, tylko na kierowcy i jego doznaniach. Ekologia to coś ekstra, czym zajmują się przy okazji. W tym właśnie duchu powstały też dwa kosmiczne auta u naszych sąsiadów zza Odry. Bmw i3 oraz i8. Dwa auta tak inne, a jednak tak identyczne. Jak Danny DeVito i Arnold Schwarzenegger w komedii „Bliźniacy”. I to właśnie pierwszym z nich, modelem i3, miałem okazję jeździć. Chciałbym nadmienić, że było to najdziwniejsze doświadczenie za kierownicą w moim życiu! Nieduże, pękate i3 rozpędza się w taki sposób i w takiej ciszy, że to aż upiorne. Ponad to, myśląc o nim, zastanawiam się nad znaczeniem niektórych słów z moto-elementarza. No bo jak nazwać ten zabawny generator prądu silnikiem? Jak mówić o zmianach biegów, gdy ich nie ma? Jak w końcu określać przyspieszenie, moment obrotowy, gdy okazują się czymś zupełnie innym niż dotychczas? Weźcie Otylię Jędrzejczak na Międzynarodową Stację Kosmiczną i każcie jej pływać bez wody w stanie nieważkości… Tak właśnie czułem się za kierownicą i3. To naprawdę dziwne uczucie, gdy auto porusza się bezszelestnie. Gdy lekki szum opon i wiatru oraz mlaskania łat na asfalcie słychać dopiero od 70 – 80km/h. W końcu gdy przy podanej wcześniej prędkości, bierzesz się za wyprzedzanie i samochodzik przyspiesza. Przyspiesza zupełnie jakby stał wcześniej w miejscu, a nie poruszał się już z pewną prędkością. I robi to tak liniowo, tak konsekwentnie, zupełnie jakby recytował tabliczkę mnożenia. 80km/h, 90km/h, 100km/h, 110km/h, 120km/h… Prędkość jest wymawiana przez to auto jednym haustem, na bezdechu! A gdy jedziesz w dół wzniesienia i odruchowo odpuszczasz gaz, cały system zaczyna lekko wyhamowywać auto. Również dziwaczne uczucie, ponieważ po wciśnięciu gazu od nowa, wydawało mi się, że nabieranie prędkości spotka na ułamek sekundy ten lekki opór hamowania, lub chociaż zawaha się, jak normalne auto zbierające się z za niskich obrotów. Nic z tego, małe BMW wystrzeliło znowu do przodu, bez szarpnięć, bez wibracji, bez tego wszystkiego, co towarzyszy silnikom spalinowym! Zupełnie jakby w każdym możliwym zakresie miało dostęp do pełnej mocy! Cudowny wynalazek! Poza tym najfajniejsza sprawa. Gdy jeździsz i3 w miarę spokojnie, wystarczy Ci „paliwa” (następne archaiczne słowo) na około 160-170 kilometrów. A gdy odstawisz je na noc do garażu i podłączysz do gniazdka, „zatankujesz” do pełna za około 5 złotych. I znowu masz zasięg 170 kilometrów! Cudnie! Dobra, wszystko pięknie. Ustaliłem już, że autko jeździ jak marzenie i „pali” tyle co nic. Ponad to moc tego ustrojstwa to około 180 koni mechanicznych. Nie ma więc na co narzekać, skoro i3 to woziło wielkości kontenera na śmieci. I w zasadzie to trochę takim kontenerem jest. Całe wnętrze utrzymano w ekologicznym stylu, stąd duży udział prefabrykatów oraz eko-materiałów w środku. Drewno pochodzi z drzew po kataklizmach. Duże połacie tapicerki to włókna węglowe oraz fragmenty włókien konopi. Więc, gdy auto się znudzi, zepsuje lub zestarzeje, możesz spokojnie pociąć je na kawałki i spalić w fajce wodnej. Poza tym co z tego, że użyto materiałów ze śmietnika, skoro kompletnie tego nie widać. Wnętrze jest przestronne, radosne i bardzo hi-techowe. Posiada fajne wyświetlacze, dyngsy i przyciski robiące rzeczy. Oraz drzwi tylne otwierane pod wiatr. Oznacza to brak środkowego słupka. I ogromną, rozwartą przestrzeń gdy otworzyć drzwi na przestrzał. Japa lewiatana! Otwarty kokon. Przytulnie. Podziwiając ten niewielki cud techniki pomyślałem mimochodem o filmie „Powrót do Przyszłości 2″, gdzie Marty McFly udaje się DeLorianem do roku 2015. Scenografowie ukazali nam wizję Świata dla nich odległego, która jednak mocno odbiega od tego co aktualnie mamy. Do przylotu McFlye’a zostało nam kilka tylko miesięcy! Doskonale pamiętam pierwszy raz, gdy widziałem ten film. Zachwycałem się później godzinami, dniami nad pojazdami przedstawionymi na ekranie. Było to tak nie realne, że nigdy nawet nie sądziłem, że takie auta będą prawdziwe. I teraz cieszę się z tego, że zostały tylko w umysłach twórców filmu. Ponieważ i3 jest bez wątpienia o wiele lepszym samochodem, niż unoszące się nad ziemią kanciaste kliny, które bajecznie „grały” w „Powrocie do Przyszłości II”. Małe BMW jest lepsze, ponieważ jest realne. I jest dopiero zwiastunem zmian, posłańcem tego, co nasz czeka. Kilkadziesiąt lat temu marzyliśmy o lewitujących nad asfaltem, upstrzonych diodami pociskach, które używają kół do lądowania i postojów. Dostaliśmy forpocztę elektrycznych i hybrydowych cudeniek, które nie latają ani nie migają światełkami jak choinki. Za to zrewolucjonizują motorynek tej dekady. I to jest najlepsze rozwiązanie. To jest realna przyszłość. Za auto do testów dziękuję salonowi BMW Best Auto Lublin a w szczególności pani Iwonie Mazurek, która ma do mnie cierpliwosć:) Zdjęcia w marznącym deszczu, przy temperaturze minus milion stopni, zziębniętymi palcami pstrykała jak zwykle Magda Rejnowska :) Tagged: auto, Auto Świat, Benzynoseksualny, best auto, BMW, Bmw I8, eco, ecocar, eko, electric, electriccar, elektryczne, elektyryczny, felieton, german, hybrid, hybrydowe, i3, i8, ikona, Lublin, range extender, samochód, test

Jak żyć? Co ubrać? Zdecyduj się chłopie!

benzynoseksualny

Jak żyć? Co ubrać? Zdecyduj się chłopie!

Masa Bezkrytyczna

benzynoseksualny

Masa Bezkrytyczna

Klasyka gatunku.

benzynoseksualny

Klasyka gatunku.

„- Ale przecież!” …Cicho malkontenci! Ja chcę jeździć Alfą!

benzynoseksualny

„- Ale przecież!” …Cicho malkontenci! Ja chcę jeździć Alfą!

UP jest SUPER

benzynoseksualny

UP jest SUPER

benzynoseksualny

Drapieżnik alfa

Zimna wojna – czyli napinanie muskułów i strasznie się nawzajem. Rozwijanie nowych technologii i pchanie za wszelką cenę maszynerii wojennej na najwyższe dostępne levele. Gdy dwa państwa biorą udział w tego typu konfrontacji, cała reszta świata nie może spać spokojnie. Każde państwo, które może, zaczyna podejmować działania, które sprawią że i jego obywatele będą mogli spać spokojnie. Eskalacja konfliktu geometrycznie rozciąga się na cały świat. Aż w końcu któryś z „graczy” musi powiedzieć pass. Świadczy to o dwóch rzeczach. Albo nie miał już jaj, pieniędzy i nerwów, albo chłodno przekalkulował ryzyko, schował dumę do kieszeni, przyznał że przegrał i zajął się czymś innym. I muszę wam powiedzieć, że to co działo się pomiędzy Mitsubishi a Subaru na przestrzeni ostatnich lat to właśnie taka zimna wojna. Japońskie skurczybyki okopały się na motoryzacyjnej linii Marignota i z determinacją samurajów walczyli o każde następne trofeum w rajdach WRC. Mitsu wypuszczało kolejne generacji fantastycznego Lancera EVO – samochodowego odpowiednika doktora House’a. Zimnego skurwiela, giganta w swojej klasie, dla którego liczyły się tylko wyniki, wyniki i wyniki. Subaru natomiast odpowiadało innym doktorem – Hannibalem Lecterem, maniakiem, totalnym schizolem i zabójcą, który z wyrachowaniem obcinał głowy konkurencji. Co na to pozostali producenci, zajmujący się podobną klasą aut? Nissan zbroił swoje Skyline’y w napędy na 4 koła i nowe sprężarki. Renault pakowało coraz mocniejsze motory i większe dyfuzory do Meganek i Clio R.S. Na co Volkswagen odpowiedział latającym bakłażanem Seatem Cuprą, który jest szybszy na niemieckim Ringu od Megany o kilka sekund. Chociaż zaraz zaraz, już nie, bo żaboloty zabrali się za Megane, usunęli z niej stojaki na bagietki i berety, przez co stała się lżejsza i szybsza i znów mają rekord! Honda natomiast odgraża się od kilku lat, że nowy Civic Type-R pojedzie na północnej pętli toru Nurburgring, tak szybko, że nie zdarzą go nawet dobrze wyprodukować a już będzie na mecie. To i tak nic, w porównaniu z tym co wyprawiają inne marki. Kia robi wszystko co może, żeby ProCee’d choćby wyglądał na sportowy, a Hyundai wymyśla Velostera, ślepo wierząc, że ludzie pochylą się nad jego odrażającą brzydotą z litością i kupią ten samochodowy odpowiednik człowieka-słonia. Niemcy również, niby od niechcenia, niby nie zważając na przepychanki „drobnicy” ładują gargantuliczną ilość koni mechanicznych do Beemek xdrive i Audi holdex-niby-quattro. Ale czym są te ich aryjskie napędy na 4 koła, przy ogorzałej na rajdach, czterokołowej furii Evo i Imprezy? Oczywiście, nie można powiedzieć że działają źle, ale napęd 4×4 z BMW w porównaniu z Subaru, jest jak lalunia w obcasach, przy pieszej turystce w butach z membraną na wycieczce nad Morskie Oko. Owszem, każda z nich dotrze na miejsce. Ale to ta pierwsza będzie ślizgać się na kamieniach, kląć i machać wściekle podróbką torebki Gucci. I to właśnie po nią najpewniej przyleci GOPR helikopterem, gdy się przewróci i kostka spuchnie jej jak serdelek z Biedronki w mikrofalówce. Wracając do zimnej wojny między obydwoma rajdowymi sedanami. Pomimo, iż w rajdach WRC obydwie stajnie nie biorą już udziału, mogę stwierdzić że wojnę wygrało Subaru. Ponieważ najnowszy model na rok 2015 właśnie niedawno wyszedł na rynek. Natomiast Mitsu zapowiedziało, że przestaje się zachowywać jak ośmiolatek i ma coś lepszego do roboty niż ciągłe porównywanie wielkości penisów z Subaru. I idzie pobawić się innymi zabawkami. Odpuszczają Evo na rzecz nowego projektu sportowej bryki, bazującej ponoć na legendarnym coupe 3000GT. Cytując wprost z nowego filmu o Godzilli: „zostaje jeden pradrapieżnik alfa” nowiusieńki sedan, nazwany przez Subaru nie „Impreza WRX STI” a „WRX STI”. Czemu bez Imprezy? Nie wiem, może jest to ślepa wiara, że auto obroni się samo, może chęć oddzielenia cywilnej linii modelowej od ryczących potomków rajdówek? Ja tam bym wolał siedzieć w aucie, które na bagażniku ma emblemat IMPREZA. To hasło wytrych, dla każdego motomaniaka. Podobnie jak hasło „Jennifer Lawrence nago” dla każdego nastolatka. Trochę szkoda, że zrezygnowano z tej nazwy. W każdym bądź razie, miałem niezwykłą okazję i nie powiem, przyjemność jeździć przez parę dni tym sedanem. I jak jest? Jak jest? Powiem tak: Subaru-cholernie-WRX-szybki-STI! Słodki Jezusie nie jesteście w stanie nawet pojąć jak to auto się prowadzi! Do tej pory nie jestem pewien czy więcej frajdy sprawiało mi przyspieszanie w tempie rozpędzającego się F-16 czy wychodzenie z zakrętów z pedałem gazu przyspawanym do podłogi! W nowym słowniku Subaru wyraz „podsterowność” jest pewnie opisany jako ”hipotetyczna sytuacja”. I jestem idiotą i ignorantem, jeżeli chodzi o umiejętności prowadzenia samochodu, ale powiem wam jedno, wracając tym autem do Krakowa, byłem cholernym Colinem Mcrae! Sposób w jaki STI daje kierowcy wyczuć drogę, dostępną moc i przyczepność jest niesamowity! Auto drze Ci się prosto do ucha: „Zakręt! Nie zwalniaj jak ciota! Dam radę!” albo „Dziesięć TIRów, wyprzedzę je wszystkie na raz, tylko na Boga, zredukuj do trójki i wbij nogę w gaz!”. Czułem nawet zmiany w twardości, jakości, cieple i wilgotności nawierzchni zupełnie jakbym lizał asfalt! Moc i kontrola – kontrola i moc! Samochód ma jakieś tam tryby pracy, ale ja i tak zawsze starałem się jeździć na najostrzejszym który nazwano „sport hasztag” – japońska fantazja;) Naprawdę nigdy jeszcze nie czułem się tak zrośnięty z autem. Widziałem więcej, oglądałem głąb swojej duszy, rozumiałem wszechświat. W dodatku w systemie audio lecieli The Doors! Subaru naprawdę powinno zmienić nazwę STI na LSD! W trybie „S hasztag” samochód „rozmawia” z tobą, z taką siłą i agresją, jak twoja dziewczyna, gdy sugerujesz że nie powinna brać dokładki ciasta. Cała moc jest dostępna praktycznie od dwóch tysięcy obrotów, gdy do akcji wchodzi turbo-kraken. A mocy tej mamy naprawdę pod dostatkiem! Wylewa się poprzez 4 koła jak kipiące mleko… Uwaga! FAKTY: silnik typu boxer ma pojemność 2,5 lita, 16 zaworów i moc 300 koni mechanicznych. Gdy nie jesteś gruby i przerażony, możesz rozpędzić się do setki w lekko ponad pięć sekund! Gdy przyspieszasz dalej, możesz osiągnąć prędkość 170 km/h na odcinku mniejszym niż 400 metrów! Jednym słowem: GRUBO! I nie jest tak, że ta moc onieśmiela, jest jakaś nieokiełznana i szalona! Auto prowadzi się tak, że spokojnie mogłoby jeździć dwa razy szybciej, niż podpowiada rozsądek. Sam napęd na 4 łapy to w końcu owoc dwudziestoletniej ewolucji modelu STI. Któregoś wieczoru nie wytrzymałem i w wyjechałem na ulice w deszczu. Pomyślałem, że każdy samochód ma ten punkt, gdy nawet kontrola trakcji spogląda na kierowcę jak na imbecyla i chowa się w desce rozdzielczej, czekając na wypadek. Nie w tym wypadku, bo na każdą próbę wejścia i wyjścia ze śliskiego łuku, auto reagowało jakbym je obrażał moją nieudolnością. Kilka mignięć na desce rozdzielczej, leciutka, dosłownie kilkustopniowa kontra kierownicą i po robocie. Cudo! O wnętrzu napiszę tylko tyle, że jest w środku. I jest czerwono-czarne. Fotele wydają się niezbyt sportowe, ale trzymają ciało jak pitbull łydkę. Kierownica jest fajnie mięsista i przystrojona ogromną ilością guzików które robią rzeczy. Nie zajmowałem się tym zbytnio, bo byłem zajęty wyprzedzaniem innych, kręceniem z niedowierzaniem głową i wrzeszczeniem z radości. Nie, teraz serio, podobają mi się tego typu wnętrza. Tak proste i nieskomplikowane, ale nie nudne. Bardziej klasyczne. Miałem szczęście posiadać bogatszą wersję, z dotykową radio-nawigacją i podgrzewanymi siedzeniami. Samo audio było serwowane od Hamana i Kardona, więc banglało jakbym siedział w Carnegie Hall. Niestety jeżdżenie w sobotni wieczór po mieście srebrnym sedanem i słuchanie na cały regulator Sisters Of Mercy na zmianę z Radiohead nie zbudza zainteresowania płci przeciwnej, ale nic to. W końcu jechałem trzystukonną, mobilną halą koncertową, więc miałem na wszystko inne wywalone. Właśnie, a propos srebrnego sedana. Jesteście pewnie na tyle rozgarnięci, że popatrzyliście na zdjęcia, prawda? Gdzie jest więc niebieski sedan, ze złotymi felgami i skrzydłem od myśliwca na tylnej klapie? NIE MA! Strasznie mi się podobało, że testowy egzemplarz nie był ubrany w klasyczne, Subaro-rajdowe wdzianko. Nie lubię afiszować się tego typu rzeczami, więc tym bardziej srebrna Godzilla przypadła mi do gustu. Owszem, jeżeli znasz się na autach w stopniu podstawowym, od razu zauważysz, z czym masz do czynienia. Nie sposób nie zauważyć wielkich czarnych alufelg, wlotu powietrza na masce, ani nadmuchanych nadkoli. Nie sposób też nie usłyszeć charakterystycznego bulgotu przeciwstawnych cylindrów japońskiego boxera. Ale i tak auto pozostaje mocno anonimowe. Gały otwierają się dopiero, gdy wybucha mocą spod żółtego światła i leci jak pocisk balistyczny… Czy auto jest ładne? Yhh, nie jest to na pewno Alfa Romeo, Citroen DS czy chociażby nowa Mazda. Ale ma swój niepowtarzalny urok. Zabawny szalony sedan na sterydach. Jeżeli oglądacie zdjęcia, przypatrzcie się dłużej i i sami oceńcie. Mi się spodobał, jednak byłbym za zamontowaniem malutkiej, kilkucentymetrowej lotki na bagażniku, żeby zbalansować agresję przodu. Czy mogę jednak nazwać WRX STI najlepszym autem jakim do tej pory jeździłem? Z pewnością! Nie ma bowiem w sobie egzotyki i cudaczności modeli stricte sportowych, a i tak nakopałby większości z nich do dupy. I jeżeli jesteś na tym etapie w życiu, gdy zaczyna cię interesować rozmiar bagażnika i tylnej kanapy, a jednocześnie chciałbyś mieć grubą moc pod prawą stopą, pomyśl o WRX STI. Ja myślę nad nim do tej pory. Nawet sprawdzałem, czy nikt nie chciałby kupić nerki albo innego mało ważnego narządu. Ktokolwiek z was? Cena wywoławcza 180 tysięcy złotych! Właśnie tyle potrzebuję, by mieć to auto. Ehh, może kiedyś!…   Dziękuję najmocniej Subaru Import Polska, za powierzenie mi tego wspaniałego samochodu! Drżałem co noc, czy rano zastanę go na felgach, czy na cegłach:P Dziękuję również Robertowi z Subaru i Magazynu Plejady za zaufanie i wiarę we mnie:) Oraz mojej Magdalenie za te piękne obrazy, które dopełniają mój tekst! Tagged: wrx sti subaru awd impreza rally car auto samochód 4x4 napęd rajdy colin mcrae loeb spojler japonia japan fuji godzilla alfa felieton

benzynoseksualny

Lekka zmiana priorytetu

Czy pamiętacie swoje pierwsze komórki z początku tego milenium?ja pamiętam je wszystkie! Każdego Ericssona z klapką, Siemensa i Nokię! Telefony z czasów, gdy nikt nie śnił nawet o robieniu tak debilnych rzeczy jak fotografowanie jedzenia i wrzucanie go do internetu albo strzelanie ptakami w świnie ustawione na wymyślnych budowlach. Za to całkiem niezłe szlo nam pisanie smsów i puszczanie „sygnałów”, sam Bóg raczy wiedzieć po co. Telefony miały budziki, notatniki i Snake’a. A niekiedy IRDe i kolorowy wyświetlacz, i tyle. Działały tygodniami na jednym ładowaniu i nie rozpadały się na galaktyki części, gdy upadły na poduszkę. Były na pierwszym miejscu telefonami, dopiero potem tym wszystkim, co dodawano „ekstra”. Miary półtora lub dwucalowe ekrany i klawiatury z cyframi, przez co można było napisać smsa nawet bez patrzenia na nie. A teraz popatrzcie na wasze aktualne telefony i policzcie co tak naprawdę nosicie dzięki nim w kieszeni. Na pewno maszyny potężniejsze niż wasze komputery 7 lat temu. Smartfony pełne dwurdzeniowych procesorów, aparatów, wifi, fejsbuków i instagramów. Minikomputery i centra rozrywki, bardziej zaawansowane technicznie niż pierwsze misje na księżyc! I nie potępiam tego, sam pisze do was te słowa na telefonie, ale musicie przyznać, ze pierwotna idea „przenośnego telefonu” gdzieś tu zaginęła… Z podobnym problemem mamy do czynienia, gdy szarpniemy za mieniąca się kolorami klamkę w MINI Cooperze S Anno Domini 2014. Na pewno znacie te auta. Małe, urocze i zawadiackie gokarty. Pisałem wam zresztą o poprzednich wersjach, więc wiecie ze wprost uwielbiam tą markę! A co nowe MINI ma wspólnego z multikombajnami z naszych kieszeni? Jezu, chyba wszystko! Dwustrefowa automatyczna klima, regulowane tryby jazdy, skórzana tapicerka, czujnik deszczu i zmroku, wyświetlacz informacji HUD jak w myśliwcu F-14 Tomcat Maverick’a z TopGun. Tyle? O nie nie! Mamy jeszcze do dyspozycji system iDrive z BMW, z touchpadem, sprzężony z dużym wyświetlaczem, nawigacją, bluetoothem dla smartfona, USB, internetem, nawigacją, radiem i całym mnóstwem opcji i aplikacji dostępnych w Mini Connected. A tam wszystko ma swoją feerię animowanych menu, kolorowych okienek i migających świateł! Naprawdę, BMW powinno dodawać we wnętrzu ostrzeżenie o epilepsji. I serio, widziałem gorzej wyposażone atomowe łodzie podwodne! I wcale nie uważam, że to źle, ze nowe MINI jest bardziej bardziej lanserskie niż szafa Justina Timberlake’a. Co innego mnie zmartwiło. W całym tym natłoku gadżetów, pierdółek i wodotrysków, gdzieś na tablicy rejestracyjnej i po wybraniu trybu sport na ekranie widnieje nieśmiały napis – „gokartowa frajda z jazdy”. I tu zaczyna się problem. I w cale nie chodzi o to, że może nowy MINI jest powolny…..Bo oczywiście Cooper S to cholernie szybkie autko! Dwulitrowy motor twinpower osiąga prawie 200 koni mechanicznych i goni wskazówkę prędkościomierza do setki w mniej niż 7 sekund. Goni ją tak zajadle do około 180km/h. Po czym już odrobinę leniwiej, ale sprawnie dopada maksymalną prędkość 235km/h. Są to poważne cyfry, jak na auto o wyglądzie i aerodynamice buta Vans Chukka! I to wszystko działa z  automatyczną skrzynią biegów, która co prawda podłączona jest do łopatek za kierownicą, ale są one raczej zabawkowym dodatkiem, niż „flappy gearbox’em” z prawdziwego zdarzenia. Tym bardziej wychodzi to na jaw, gdy kręcisz silnik do „odcięcia”. A owego „odcięcia” nie będzie, bo skrzynia, mimo tego, że ustawiona na tryb łopatek, i tak przewali bieg na wyższy, zanim wskazówka obrotomierza zagalopuje się w „zakazane”, czerwone rejony…Ale przyznać trzeba, automatyczne przełożenia są ustawione sportowo i zawsze, bez względu na sytuację i tryb jazdy, mamy pod nogą do dyspozycji odpowiednią moc i oprawę dźwiękowa. Nie wiem czy to zasługa jakiejś oszukanej sztuczki z wydechem, jakich pełno teraz w autach, ale podczas wbijania i redukcji biegów na wyższych obrotach, Cooper powarkuje wydechem, jak nerwowy pies któremu śni się kot, tańczący wraz z listonoszem mambo na jego podwórku. Dzięki temu, na prostych odcinkach dróg i podczas startów spod świateł, sporo osób zmuszone jest podziwiać zadek Coopera S. No i to wspaniale – pomyślicie sobie. I ja bym tak pomyślał, gdyby był to nieduży Fiat albo Opel. Bo, jeżeli chodzi o auta „normalnych” marek, model taki jak MINI byłby istnym majstersztykiem. Więc co jest nie tak? Za chwile wytłumaczę. Najpierw zajmijmy się wyglądem…  MINI wygląda bardzo bojowo! Spójrzcie tylko na zdjęcia. Wszystkie pasy, światła LED, spojlery, ogromne felgi i wloty powietrza ( a raczej atrapy! Nieładnie!) nadają mu rasowego i z drugiej strony uroczego wyglądu. Aparycja od zawsze była mocnym plusem „bawarskiego anglika”, w końcu to BMW MINI zapoczątkowało trend na „retro” auta. Dzięki temu zabiegowi, mnóstwo kobiet, w tym moja Magda, stało się posiadaczkami „buldoga”, a przez to niezłymi kierowcami. Kupują to „ przeurocze autko” i same nie wiedzą ile ono będzie od nich wymagać, dzięki czemu są w stanie wiele  nauczyć się za kółkiem! Siedzę więc wygodnie w tym techno-wnętrzu i pruję nowym MINI, samochodem, którego dusza powinna ożywać między apexami ciasnych zakrętów i nawrotów tak wąskich, że trudno w nich nawet odwrócić głowę. To jest kwintesencja marki i rodowód modelu. Obawiam się jednak, że tych elementów w nowym Cooperze niestety zabrakło. Problem tkwi gdzieś w zawieszeniu i układzie kierowniczym. Jest za miękko i za lekko. Samochód w ciasnych, szybkich zakrętach zdaje się lecieć bezwładnie i walać na boki jak nowo narodzona sarna. Układ wspomagania, nawet w trybie SPORT nie wywrzaskuje już kierowcy informacji o podłożu i trakcji, tylko szepcze coś niezrozumiale i od razu przy najmniejszej utracie stabilności woła na pomoc elektro-nordycką piastunkę z ESP, która łapie swoimi gigantycznymi łapami za koła i ustawia nas do porządku. W efekcie pokonujemy zakręty szybko, ale bez żadnej frajdy. Za to odrobinę niepewnie. I zamiast słyszeć lekkie, wesołe popiskiwanie opon, słyszymy kwarcowy szum spanikowanej kontroli trakcji. Tragedia… Naprawdę, starałem się jechać tym samochodem tak, jak przeważnie jeżdżę starszym Cooperem. Z maksymalnym zaangażowaniem, gazem w dywaniku i tak skupiony, jak małpa wyjmująca kijem owady z ziemi. Ale samochód, tak dziwnie „ugrzeczniony” nie wymagał ode mnie już tak wiele. Dlatego, mimo tego, że jechałem tak szybko, że aż zwiewałem łaty z krów na polach dookoła, nie czułem radości z szybkiej jazdy! I nie wątpię, że Cooper S 2014 jest szybszy niż jakikolwiek inny Cooper S w historii ( może oprócz edycji JCW), ale, czy tak naprawdę w jego przypadku sama prędkość dla prędkości jest najważniejsza? Zmiany w zawieszeniu są pewnie pokierowane chęcią zjednania sobie większej, zamożnej klienteli. Bo wiadomo, że zapłacenie ponad stu tysięcy złotych, za auto odrobinę większe od zimowej kurtki, jest raczej kaprysem młodych warszawskich yuppies i korpohipsterow, niż normalnych ludzi. Dlatego, auto musi być niestety dostosowane bardziej do sobotniego lansu po Starówce niż wyrywaniu asfaltów z zakrętów. A to zła droga. Bo od dawna MINI wykształciło sobie swego rodzaju kult. Uwielbia się je właśnie za to, że jest jak cukierek alpenliebe, ale o smaku papryczek chilli. Każdy kto ma i miał poprzednie MINI wie, że to jest miłość toksyczna. Wie, że ten mały, o paskudnym charakterze sukinsyn jest niewygodny, twardy, wyposażony jak szopa i tak niepraktyczny jak ręcznik z wełny szklanej. Że pije benzynę lepiej niż Charles Bukowski alkohol i że czasami coś lubi w nim odpaść. Ale właśnie za to się je kocha. Bo gdy wysiada się ze starszego MINI, po kilkugodzinnej jeździe drogami jakości C, nie sposób nie mieć na twarzy uśmiechu triumfu i samozadowolenia, uczucia walki, przygody i wygranej. Nawet mimo tego, że cały następny dzień będzie się sikać krwią! Po prostu stajesz i patrzysz w te głupie, maślane oczy i zawadiacko rozstawione kola i wiesz już, że opylało się jechać każdy kilometr!   To jest właśnie dusza MINI! Dlaczego mamy to tracić na rzecz wygodnego wożenia tyłka rożnych medium brand managerów? Jak chcą mieć mały, uroczy lansowoz niech idą do Fiata po 500tke albo WV po nowego Beetle’a. A MINI? Powinno wypuścić wersje Cooper L – od Lans. I wtedy olać kwestie prowadzenia, a skupić się na wyświetlaniu Instagrama na przedniej szybie i łączenia Endomondo z kołami. Bo podejrzewam, że prawdziwi fani Coopera S wolą, aby wóz pozostał czysto sportową maszynką, z minimalną domieszką miejskiej karoserii, niż czysto miejskim autkiem z nieśmiałą domieszka sportu… PS. Nowe MINI testowałem dzięki uprzejmości BMW Polska (www.mini.com.pl),a starsze MINI i obrazy do felietonu otrzymałem od Magdy Rejnowskiej (http://tremonti.digart.pl/), której dziękuję wielce serdecznie!:)   Tagged: anglik, auto, Benzynoseksualny, BMW, Cooper, Cooper S, felieton, hotchatch, lifestyle, MINI, MINI 2014, MINIMALISM, opinie, samochód, test, zdjęcia

benzynoseksualny

Bo w Polsce tylko winny ten, którego złapią za rękę…

Bezdenna głupota to jedno. Ale bycie z niej dumnym to już poważniejsza sprawa. Nie potrzebnie wszedłem dzisiaj na internet. Dzień zapowiadał się przecież tak miło. Jednak jak to zwykle bywa, mój wewnętrzny spokój, moje feng shui zostało podburzone przez współobywateli, beztrosko pieprzących głupoty w sieci. Jak pewnie wiecie, media od kilku dni ze znanym wszystkim umiarem i rozwagą, spuszczają się nad jedną tępą, bezmózgą małpą, która dorwała za szybki samochód i masturbowała się nim na ulicach Warszawy. I jest to sprawa karygodna, a winnego powinno się ustawowo wsadzić w auto do crash testów i użyć jako żywego manekina. Ale już nawet nie to, że jeden tępy, zakuty, zakompleksiony, mikropenis łamał wszelkie zasady drogowe i rozsądku, wywołało u mnie wybuch żółci. Tylko to co przeczytałem na różnorakich, lewych jak i prawych informacyjnych portalach internetowych. Okazuje się, że jest w tym kraju pewna część ludzi, którzy nie dość, że nie widzą w tym nic złego, to jeszcze starają się gloryfikować imbecyla z Beemki. Zacząłem się zastanawiać, czy robią to specjalnie, żeby trollować innych, czy rzeczywiście nie widzą w tym nic złego. Jeżeli to drugie to jestem naprawdę przerażony zaawansowanym stopniem nie leczonego debilizmu. Pomijam już komentarze, że „zajebiście cisnął”, bo pewnie wypisują je 12 latki wychowane na Paulu Walkerze, czy innymi Need for Speedzie. A jak wiadomo, 12 latki są głupsze od labradorów. Ale już poważnie martwią mnie tłumaczenia, że gość nie miał wypadku bo „miał skilla”… Ayrton Senna to dopiero miał skilla, a pomimo to jego bolid rozpadł się na torze, w kontrolowanych warunkach wyścigowych i go zabił. A jazda autem w mieście, to owszem kwestia refleksu i szybkich decyzji, ale jednak bardziej wyobraźni i rozsądku, nie „skilla”. Jadąc 160 pod prąd i mijając auta stojące na czerwonym, wyjątkowe umiejętności nic nie pomogą, jeżeli podczas gwałtownego hamowania pęknie przewód hamulcowy. I wiem, że to było sportowe auto i przewód nie powinien w nim pękać, ale znów wrócę do przykładu Senny i wielu innych asów, których zawiodły pojazdy. Jeżeli, jadąc w mieście, bądź jakimkolwiek innym miejscu pełnym matek, dzieci i emerytów w Hyundaiach, nie przychodzi Ci do głowy, że w razie wypadku możesz komuś odebrać życie, to wybacz, ale jesteś oficjalnie mocno upośledzony. Jeżeli zabrano Ci za tego typu rzeczy prawo jazdy a mimo to dalej to robisz – jesteś oficjalnie mega zajebiście upośledzonym małpoludem, którego należałoby wykastrować i wypuścić w rezerwacie dla debili. I nie uwierzę, ba! mogę się nawet założyć o to, że zjem własną brodę, że każdy człowiek z udowodnionym IQ powyżej 115 myśli tak samo jak ja. Bo posiada wyobraźnię, kreatywność i być może minimum moralności, by wiedzieć jaki to debilny pomysł jeździć po centrum jak pała. Bo sama nadmierna prędkość to jedno, prawie każdy z nas nagina lub naciąga związane z nią przepisy. Ja sam przyznaję się że nieraz dociskam gaz kompletnie nigdzie się nie spiesząc. Ale połączenie ogromnej prędkości z jazdą pod prąd skrzyżowaniami, wymijanie aut na przejściach, światłach i rondach i lawirowanie między nimi jak między pachołkami to już są sprawy z najwyższej półki sukinsyństwa i zadufania w sobie. A gdy ktoś tłumaczy to tym, że w Polsce jest za mało torów, dlatego „pseudorajdowcy” ścigają się po ulicach, mam ochotę poklepać go delikatnie po głowie i szeptać do ucha „spokojnie, psychiatra już jedzie”. No bo idąc tym tropem, jeżeli mam upodobanie w strzelaniu z łuku do tarczy, a nie mam w pobliżu strzelnicy, to powinienem ganiać wieczorem po mieście z łukiem Crosman Sentinel i pękiem strzał jak Robin Hood i naparzać do przechodniów? A gdy chcę przyrządzić wyborną dziczyznę, a mieszkam w bloku daleko od lasu, to pozostaje mi zaszlachtować kota sąsiadki, zalać go brązowym sosem i doprawić kolendrą? Nie rozumiem też, co kierowca tej M3 chciał przekazać światu swoim filmikiem? Tym bardziej w tak szybkim aucie jak M3, które nic nikomu nie musi udowadniać, bo wiadomo że to jedno z lepszych aut sportowych na świecie. Chyba że właścicielowi brakuje kilku cm do „średniej krajowej” i musi nadrabiać filmowaniem swojej głupoty. Tym bardziej, że zdarza mi się nieraz zasiąść za kółkiem jakiegoś mocniejszego samochodu. I owszem pokusa wbicia gazu w dywanik i patrzenia jak świat dookoła zaczyna się zawijać, jest duża. Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jadąc centrum miasta i w ruchu, gdzie ciągle jestem w pobliżu przynajmniej 20 innych osób, całkiem fajnie byłoby pojechać na czerwonym, a potem objechać rondo z dupy strony… Poza tym, Policja i rząd już zacierają ręce nad tą nową „aferą”, podczas której będą chcieli się wykazać i zaostrzać, nam kierowcom przepisy. Coraz więcej psioczy się na samochody i kierowców. Dlaczego jeszcze dawać komukolwiek satysfakcję i pretekst, do powtarzania bzdur o tym jak auta zabijają wszystko, czego się dotkną? W końcu gdybym chciał być publicznie wyśmiewany, linczowany i żyć na pograniczu pogardy społeczeństwa, to bym jeździł na motorze… Aha, jeszcze jedno! Gdybym został kiedyś ministrem transportu, wiedzcie, że wprowadzę przepis nakazujący, by każdemu, komu zabiorą prawo jazdy, tytułować na czole gigantycznego penisa, zmywalnego po roku. Wtedy dopiero będzie mógł zdawać na prawko po raz drugi. Gdy zabiorą mu i to drugie prawko, wtedy na czoło trafia penis permanentny. Na znak, że już nigdy nie powinien prowadzić nic bardziej skomplikowanego, niż wózek z Tesco. A te tatuaże dlatego, by inni, normalni kierowcy mogli szybko sprawdzić, czy kierowca w aucie obok lub na przeciwko ma uprawnienia. Ponieważ teraz nijak to zweryfikować… Na koniec chciałbym poprosić zarówno was jak i samego siebie, o każdorazowe, szybkie zastanowienie się nad sobą, zanim zrobi się na drodze coś głupiego. Coś co może nas kosztować o wiele większą cenę, niż punkty, mandaty czy utrata prawka… Szerokości!   Tagged: Benzynoseksualny, bezkarność, Blog, BMW, boguś, duma, felieton, głupota, M3, media szaleją, pirat, prędkość, warszawa, wordpress

benzynoseksualny

Alberto Tomba

Nie mogę powiedzieć, żebym był specjalnie modny. Od piętnastu lat noszę identyczne jeansy, czarne koszulki z napisem „Pidżama Porno”, „Sisters Of Mercy”, czy „Iron Maiden” i koszule w kratę. Na nogi zakładam buty Adio, a włosy czesałem ostatnio na Pierwszą Komunię. Robię to nie dlatego, że do dwudziestego roku rodzice trzymali mnie w piwnicy i karmili szczurami, więc nie mam bladego pojęcia o świecie. Nie. Ubieram się identycznie dlatego, że jestem sprytny. I mądry. I błyskotliwy. Pozwolicie, że wam wyjaśnię… Bo czym tak naprawdę jest moda? Wiadomo, są projektanci którzy co sezon pragną żeby ich stroje wyglądały jak najbardziej niedorzecznie. Żeby modelki na wybiegach miały na sobie tak monumentalnie debilne rzeczy, że aż widownia zacznie krwawić oczami. Ale ile z tych wyśnionych przez tych naćpany nihilistów wizji trafia tak naprawdę do szerszej publiczności? Prawie nic? Bo sądzę, że niewiele pań chciałoby na co dzień wyglądać jak Lady Gaga albo Madonna. Na ulicy psy ganiałyby z ich sukienkami z mięsa, a w Tesco zahaczałyby biustonoszami jak stożki o półki z selerem… Dlatego, po tylu latach moda nie ma już tak naprawdę wiele do zaoferowania. Wszystkie nisze zostały wypełnione, praktycznie wszystkie style odkryte. Oczywiście, są też nieograniczone niczym (no może poza gustem i dobrym smakiem) możliwości łączenia i dopasowywania ubrań. Ale i tak w dalszym ciągu opierają się na tym, co już wcześniej zostało wymyślone. I często zapomniane. Dlatego w kółko słyszymy, że „wraca moda” na coś. I dlatego jestem dość sprytny. Gdy kilka lat temu „wróciła moda” na koszule w kratę i proste jeansy, byłem z moją szafą wypchaną kratą, jak cholerny szkocki trendsetter! Brylowałem każdym rodzajem kraty, jaki tylko miałem. I spodniami tak prostymi, że mogłyby być pasem startowym dla myśliwców F-16. I tak wiem, że któregoś dnia znowu zapomni się o koszulach i będę wyglądał jakbym przesiedział w szopie dziesięć lat. Ale nic to, bo gdy któryś homoseksualny stylista znowu je sobie przypomni, na powrót będę Bogiem Stylu. Co to w ogóle ma wspólnego z Hondą Civic kombi, zapytacie? Wszystko! Bo w świecie motoryzacji, moda też ma swoje miejsce. I jest to jedno z najważniejszych miejsc. Bo na poszczególne auta, rodzaje nadwozia, kolory, silniki, też jest moda. Gdy kilka lat temu świat oszalał na punkcie Nissana Kaszkaja, VW Tiguana i Kii Soul, czułem koniec pewnej epoki. Epoki, w której auta były jasno sklasyfikowane. Sedan był sedanem, kompakt kompaktem i tak dalej. Lecz nagle, ktoś wpadł na pomysł, że przecież niegłupio byłoby mieć hatchbacka wyglądającego jak terenówka, albo terenówkę która jednak jest coupe. Lub dwudrzwiowe podniesione kombi. I szał ten ogarnął wszystkich producentów. Było to jak chory sen doktora Frankensteina. Wystarczy wspomnieć takie okropieństwa jak Peugeot 3008, Nissan Juke, BMW X6, Audi Q7 czy okropny, ropiejący wrzód o nazwie Porsche Cayenne. Na co to komu? – krzyczałem w mieszkaniu, dramatycznie spoglądając na sufit i wygrażając pięścią. A statystyki sprzedaży rosły i rosły. Ale, ostatnio zwróciło moją uwagę to, że jakoś „powraca moda” na nieduże samochody kombi. Modele takie jak Seat Leon, Renault Clio, Peugeot 307, Hiunday xcośtam i Kia jakaśtam wypuszczają wersje kombi swoich hatchbacków. Nawet Ferrari, ze swoim FF chciało załapać się do tego klubu… Honda również dołącza do tego grona, co jest pocieszającą nowiną! Ostatni Civic kombi znikł z rynku w 2000 roku. Była to wspaniała Civic Aerodeck, z ponadczasową linią nadwozia. I tą nazwą… Aerodeck! Jest tylko kilka lepszych nazw dla samochodu na świecie! AERODECK – no to kojarzy mi się z romantycznym kosmicznym jachtem, lub myśliwcem z Gwiezdnych Wojen. Niestety, niewiadomo dlaczego, kitajce doszli do wniosku, że lepiej będzie nazwać nowe kombi bardziej po szwabsku. Dano nam więc Hondę Civic (Sport)Tourer. Uhh, okropna nazwa… Jaki jest ten nowy, wracający do łask syn marnotrawny motoryzacyjnego świata? Po pierwsze, gigantyczny! Serio, w środku jest mnóstwo miejsca a do bagażnika zmieścilibyście spokojnie księstwo Liechtenstein. Robi wrażenie, bo w końcu jest to auto na bazie Civica, którego wielkość jest raczej przeciętna w swojej klasie. Po drugie, domieszka „sport” wcale nie jest tylko haczykiem na klientów. Auto, którym jeździłem w zeszły weekend miało silnik 1.8 litra o mocy około 140 koni mechanicznych. I jak zwykle, w przypadku Hondy, mamy do czynienia z kawałem wspaniałego motoru. Jest to klasyczna „wiertarka”, która lubi wysokie obroty. Oczywiście, jakiś geniusz z działu ochrony kwiatów, zamyślił się nad swoimi sandałami i kazał zamontować w desce rozdzielczej przycisk „Econ”, który działa tak, jakbyście jechali z zaciągniętym ręcznym. Ma to niby zmniejszać spalanie, ale w moim przypadku zwiększyło mi tylko żyłę na szyi. Cholera, gdybym miał kupić oszczędny i cichy samochód, testowałbym Kię Picanto, albo Forda Ka, a nie spore, stu-czterdziestu konne kombi z wysokoobrotowym motorem! Na tym polega jazda nim, na trzymaniu go w zakresie 4000 – 6000 tysięcy obrotów! Tam własnie ukrywa się moc i moment obrotowy tych silników. Nie można kupić konia wyścigowego i oddać go do orania pola, nie ma to sensu. Poza tym, oddając samochód do salonu, sprawdziłem spalanie i o dziwo, mimo ignorowania Econa i tak wyszło mi 8,8 litra na 100 km. Co jest całkiem niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę mój styl jazdy, który traktuje pedał gazu jak przycisk ON/OFF. Z drugiej strony, po paru dniach jeżdżenia jak chory na głowę, silnik i jego dźwięk zaczęły mnie męczyć. Może jestem głąbem, ale dźwięk wydobywający się spod maski i wydechu, był za wysoki, zbyt wyjący. I nie chodzi o to, że nie lubię wysoko wkręcanych silników. Lubię, ale gdy brzmią jakby Mick Jagger jechał na Brucie Dickinsonie, a nie jak chór chłopięcy Taki chórek fajnie brzmiałby w trzydrzwiowej hot-hatch’owej wersji, jednak w kombi był trochę nie na miejscu. Za to nie mogę powiedzieć złego słowa na zawieszenie. O nie, to co wyprawiał ten samochód na zakrętach jest nie do pomyślenia! Tym bardziej, gdy przypominałem sobie, że to w sumie długie kombi. Coś cudownego! Każdy zakręt, który pokonałem, mógłbym spokojnie przejechać o 10km/h szybciej a i tak byłby jeszcze zapas zanim bym się zsikał ze strachu! Civic jest zwarty, spięty w zakrętach jak o wiele mniejsze, usportowione autka Gt. Kompletnie nie czuć jego gabarytu, jego wagi. Jest jak narciarz Alberto Tomba, lecący między zakrętami jak burza, nie robiący sobie nic z tego jak wielki, gruby i niezgrabny jest! I pomimo tego wszystkiego pozostaje komfortowy. Nie Tomba oczywiście, tylko Civic. Niestraszne mu dziury, nierówności i asfalt jak z filmów katastroficznych. Świetna robota Japońce! Mamy więc coś w rodzaju połączenia sportu i komfortu? I w tym przypadku to zupełnie możliwe. Pozostaje tylko kwestia wyglądu. Z zewnątrz auto prezentuje się dostojnie. Jest bardzo długie i opływowe, a nadkola są przyjemnie uwypuklone. Na moje oko tylko maska jest zbyt krótka. Linia dachu za to fajnie opada i kończy się „ślepym” słupkiem nad tylnymi reflektorami. Ciekawy zabieg który sprawia, że Honda wygląda lżej i zrywnej. Jest futurystyczna, owszem, jednak stylistycznie nie porywa. Nie jest konkurencją dla na przykład nowych Mazd, czy Citroenów. Brak jej trochę charakteru poprzednika. A to przez to, że poprzedni model Civica wyglądał jak latający spodek i wysoko podniósł poprzeczkę designu. Za to we wnętrzu sporo się dzieje. Mamy trzy zegary, nad nimi cyfrowy wyświetlacz prędkości i obok niego ekran komputera pokładowego. Na początku czułem się tym trochę onieśmielony, jak gimnazjalista swoim pierwszym piwem. Ale gdy udało mi się połączyć blututy, telefony, pendrajwy i inne dziadostwa, dość szybko się odnalazłem. Menu jest bardzo intuicyjne, ale mimo tego w dalszym ciągu nie wiem do czego służyło mnóstwo przycisków na desce i kierownicy. Na pewno do mnóstwa fascynujących rzeczy, o których nie mam pojęcia. W tym miejscu zmuszony jestem ponarzekać na fotele. O, przez pierwsze 150 – 200 kilometrów byłem nimi zachwycony. Fajnie trzymają bokami w ciasnych zakrętach i mają cudną pluszową tapicerkę. Ale później, za każdym razem gdy wysiadałem bolały mnie gnaty, tuż nad miejscem gdzie każda część pleców idzie w swoją stronę. Coś okropnego! Brakowało mi podparcia lędźwiowego, albo jestem za gruby na japońskie standardy i nie mieściłem się po prostu między boczkami… Jaki więc jest Civic Tourer w moim podsumowaniu? Cholernie żywiołowe auto, dla osoby lubiącej prowadzić. Auto wracające z wielką nadzieją na odżywające pole kombi. Ma do zaoferowania wiele i doskonale łączy cechy sportu z ładownością. Nie jest może zachwycające stylem, nie wygląda jak milion dolarów. Ale niesie za sobą rodowód niezawodności i specyficznego, trochę dziwnego japońskiego stylu. Jest tą koszulą w kratę, która po dopasowaniu do rzeczywistości, wraca do łask trendestterów. Konserwatyzm formy, ale i nowoczesna kreatywność. Zaprawdę powiadam wam, kombi wracają w wielkim stylu, a na ich czele, wyjąc jak głupia i kręcąc silnikiem do 6500 obrotów, leci nowa Honda Civic Tourer! PS. Chciałem serdecznie podziękować panu Jackowi Marynowskiemu i Jego salonowi CHR HONDA LUBLIN http://www.honda.lublin.pl/  za zaufanie mi, że za bardzo się nie rozbiję autem z Jego salonu.  Dzięki Jego uprzejmości mogłem spokojnie przetestować Hondę przez kilka dni:) Oby więcej tak bezproblemowych i lubiących motoryzację ludzi na mojej drodze:) Za zdjęcia dziękuję i błogosławię Magdę Rejnowską ( www.tremonti.digart.pl ) i jej Pentaxa:) Mam dla was jeszcze relacje wideło, ale mój komputer doszedł do wniosku, że montowanie filmów to trochę ciężka praca i odmawia jej:( ale już niedługo zmuszę tego cyfrowego złamasa do roboty i dodam tutaj krótki klip:)   Tagged: aerodeck, benzyna, Benzynoseksualny, Blog, CHR HONDA LUBLIN, civic, honda, kombi, moda, nowy, opis, recenzja, Sport, test, tourer, vtec

benzynoseksualny

Elektryczne Samochody zbawieniem Ludzkości

W dawnych czasach było fajniej. Przynajmniej jeżeli chodzi o automobilizm. Jeździło się w te i we wte, po wpół pustych szosach, z prędkościami które nie były nawet w stanie rozwiać liści spod kół. Każdy miał na sobie sweter i marynarkę, a w kufrze komplet kluczy, świec i pasków kinowych. Samochody co minutę stawały na poboczach w kłębach dymu spod maski, więc trzeba było robić mimowolne postojowe. I tak dwustukilometrowa podróż zmieniała się w wyprawę jak z Władcy Pierścieni. Teraz, dwustukilometrową podróży można odbębnić bez przystanku w lekko ponad półtorej godziny i to nawet zbytnio się nie pocąc. I z jednej strony to cudowne i postępowe, ale z drugiej nudne, powszednie i odarte z „romantyzmu” podróżowania samochodem. Tysiące rozpędzonych, spóźnionych na spotkania ludzi, gna 130 na godzinę w swoich dwutonowych klocach, po obu stronach drogi. Tiry umilają życie innych kierowców jak mogą, a właściciele starych nissanów wyobrażają sobie, że są żywymi progami zwalniającymi. Koszmar i terror to powszechne zjawiska. Każdy, kto ośmieli się zwolnić do 80, jest stracony, wyzywany od pedziów i bab i zamachany rękami na śmierć. Ubolewam nad tym, chociaż sam macham rękami jakbym był Chodakowską i klnę na zawalidrogi. A najgorsze jest to, że robię tak nawet wtedy gdy nigdzie mi się nie spieszy. Ale zauważyłem ostatnio nowy trend w motoryzacji, który poprzez nowoczesną technologię, nieświadomie pchnie nas kierowców na dawne, spokojne tory. A chodzi mi o technologię elektryczną jako napęd aut przyszłości. Każdy wielki producent aut doskonali tę technologię od lat. Możemy już nawet, za chore pieniądze, nabyć w pełni elektryczne auta, od takich producentów jak Renault, Mitsubishi czy Peugeota. Są tam przeważnie niemądrze wyglądające bąble, które powolutku oswajają nas z wizją niespalinowej jazdy. Chyba że jest to nowe BMW, które prezentuję wam poniżej. Jest cholernie zgrabne…. I pomimo że na co dzień lubię się z nich pośmiać i wyzywać ich właścicieli od hipisów, hipokrytów i ekofaszystów i Amerykanów, nie jestem w stanie zrobić nic, by powstrzymać ich rozwój. Elektroauta to darwinizm w czystej postaci. A teraz w dodatku, coraz rzadziej przyjdzie mi śmiać się z ich wyglądu… Bo są też producenci elektroaut tacy jak Tesla (poniżej), którzy oprócz technologii dodają do swoich aut wygląd i moc. I niedawno czytałem w TopGear o Tesli Modelu S, który stanowić ma alternatywę dla benzynowych aut klasy wyższej średniej jak BMW 5, Mercedes E , czy Maserati Ghibi. I wierzcie mi lub nie, auta pokroju Modelu S to już nieunikniona przyszłość. I choćbym nawet przykul się łańcuchem do silnika V12 z Ferrari, w ramach strajku, i choćby każdy motomaniak napisał w Internecie że szczerze pieprzy elektryczne auta i tak ich era nadejdzie. I tutaj dochodzę do sedna. Tesla S to piękne auto, nie mogę zaprzeczyć. Nie zatruwa niby środowiska – to też fakt. Ma też porządna moc i wnętrze, które spokojnie można by postawić w Apple Store. I ma to coś, co sprawi, że podróż samochodem znów będzie romantycznym wyzwaniem, niespieszną wędrówką na czterech kołach. Chodzi mi o zasięg. Bo tak. Porządny nowoczesny diesel, przy spokojnej jeździe jest w stanie przejechać niekiedy ponad tysiąc kilometrów na jednym baku! Czyli jedziemy trasa Lublin -Poznań i z powrotem, nawet nie wysiadając (jeżeli mamy zdrowy pęcherz)! Tysiąc kilometrów na jednym baku! I nawet, gdy zapali się nam smutna kontrolka z symbolem dystrybutora, jesteśmy w stanie napełnić bak w dwie minuty i dalej gnać przez następne tysiąc kilometrów. Łapiemy przeważnie do tego hotdoga i cole i wpychamy to w siebie wyjeżdżając że stacji. Natomiast auta pokroju nowej Tesli mają na daną chwilę zasięg około 400 – 450 kilometrów. I co potem? Albo szukasz stacji dokującej, która napełni elektrobak w 15 minut, albo ładujesz auto konwencjonalne, z gniazdka w kilka godzin… I masz wtedy czas na to by spokojnie zjeść, zwiedzić okolicę, obdzwonić znajomych, porobić przelewy za mieszkanie, albo zagrać z pasażerami w Dobble, na kocyku na poboczu. Każdą podróż znów będzie trzeba planować na cały, albo i kilka dni. Ludzie będą prowadzić spokojniej i płynnej, bo ostra jazda drastycznie zmniejsza zasięg. Skończy się drogowy stres i wieczne zabieganie. Życie zwolni i znów dane nam będzie ratować się nim. Spóźniasz się na spotkanie, bo elektroauto musiało się doładować? Nic takiego, bo twój klient ma to samo! Dzwonicie więc do siebie i umawiacie się na popołudnie, na obiad. Masz więc 5godzin wolnego w ciągu dnia, i to kompletnie nie z twojej winy! Możesz przygotować się do rozmowy, odpocząć, a jeżeli trafiło ci się miasto, skoczyć do kina w godzinach pracy. Szef cię nie opieprzy, bo pewnie właśnie ładuje swój elektrowóz gdzieś w Grudziądzu. I to będzie piękne, spokojne życie! Nowoczesność i ekologia, chcąc poprawić nam życie, spowolni je i ustatkuje. Więc, jeżeli ciągle się spieszysz, masz wrzody żołądka i szefa tyrana, a drogowy szał jest twoim sportem narodowym – wyczekuj z utęsknieniem upadku spalinowych aut. I Witaj elektryczne silniki jak Mesjasza. I koniecznie kup koc, do pikników na poboczu. Bo czeka nas Nowy Wspaniały Świat. Czego sobie i wam życzę! Tagged: Benzynoseksualny, Bmw I8, car, eco, eko, electric, elektryczny, felieton, i8, Model S, Motoryzacja, na prąd, samochód, stres, Tesla, Zoe, życie

benzynoseksualny

Jazda wiejską dyskoteką

Jeżeli chcecie przeczytać ten tekst jak Pan Bóg przykazał, czyli w gazecie, to już chyba wszystkie poszły na mieście;) Jak udało wam się jedną mieć, to idźcie spać, już to czytaliście! A jeżeli nie, to ściągnijcie sobie pdfa z najnowszą Ofensywą (to ta z Kubotą;) stąd: https://issuu.com/magazynofensywa i zajrzyjcie od razu na ostatnią stronę, gdzie prowadzę wesołe poletko Mowy Nienawiści dla każdego:) A jeżeli nie chcecie ściągać tej fantastycznej gazety,to trudno, wasza strata… Po prostu bierzcie i czytajcie stąd wszyscy! v v Ponieważ w pracy mamy urwanie głowy i huk roboty, postanowiłem, że cały dzień przesiedzę z dupą w fotelu, przeglądając wszechpotężne Interneł. Gdy znudziłem się już doszczętnie gołymi babami i tym kotełem, co to gra na pianinie, hałasując meandrami wszechsieci, natrafiłem na allegro na dział: motoryzacja/samochody/tuning. Mój piękny Panie, czego tam nie było! To tak, jakby cały czas trwał festyn w powiecie połączony z odpustem w parafii i niekończącą się dyskoteką w remizie! Jeżeli chodzi o tuning samochodowy w Polsce, to podejrzewam, że jesteśmy nawet niżej niż w rankingu FIFA czy UEFA, czy w jakiejkolwiek innej klasyfikacji na całym świecie. Dla niewtajemniczonych – tuning samochodowy występuje wtedy, gdy robisz wszystko, żeby twój samochód wyglądał jak najgłupiej i najbardziej tandetnie. Im tandetniejszy, tym większy wzbudzi respekt wśród całkiem dorosłych, łysych mężczyzn z wytatuowanymi smokami i w okularach, które są używane do skoków spadochronowych. A dokładniej, polega to na dodawaniu zastraszającej wręcz liczby części, które oprócz głupiego wyglądu sprawią, że pojazd będzie cięższy i przez to będzie się gorzej prowadził. Aby osiągnąć absolutną wirtuozerię tuningu, musisz też koniecznie wziąć się za przerabianie najbardziej idiotycznych modeli samochodów. Będzie to przeważnie coś w stylu Renault Thalii, Fiata Sieny albo Volkswagena Jetty twojego dziadka, który nie jeździ nim od wylewu. Gdy już będziesz miał taki samochód, musisz zacząć przeczesywać giełdy, ogłoszenia i Internet w poszukiwaniu gigantycznych spojlerów, chińskich reflektorów oraz żarówiastych oklein. Jeżeli znaleziona rzecz jest wyceniona na więcej niż 10 złotych, olewasz ją. Dlaczego jestem taki nieuprzejmy względem domorosłych „tjunerów”? Bo jestem wielkim fanem samochodów. Kocham ich wygląd, zapach wnętrza i historię. Nie znoszę, gdy ktoś, dla kogo wyznacznikiem stylu są dyskoteki Qlimax czy inne Inwazje Mocy, niszczy coś, co uwielbiam. Nie zrozumcie mnie źle, tuning jest fajnym sposobem na poprawę wyglądu i osiągów samochodu, ale trzeba przyznać, że jest też cholernie kosztownym zajęciem. Nie da się odessać sobie tłuszczu odkurzaczem ani opalać się żarówką we własnej łazience. Nie da się też przeprowadzić ładnego, stylowego tuningu auta bez odpowiedniego zaplecza finansowego i wręcz aptekarskiego wyczucia smaku. Po pierwsze, trzeba mieć dobrą bazę – niekoniecznie drogie, ale zadbane, w miarę ciekawe auto. Nic nie wygląda lepiej niż obniżona Honda Civic z silnikiem Vtec na fajnych, białych alufelgach albo małe hot-hatche, jak Renault Clio RS, Fiesta ST czy Opel Corsa Opc. Niestety połowa ogłoszeń znalezionych przeze mnie to pojazdy z silnikiem jak jądra kastrata, mające moc małego palca u nogi i werwę łóżka szpitalnego. Od razu wiadomo, że zwiększenie ilości spojlerów, głośników i wlotów powietrza nie pozwoli mi wystartować tym autem na światłach, jakby mnie ktoś smagał kablem. Jestem leniwy, gruby i powolny. Nie poprawię swoich osiągów ani wyglądu, gdy nałożę na siebie pomarańczową, poliestrową koszulkę do lekkoatletyki i szorty powyżej uda. I tak nigdy nie dobiegnę w żadne miejsce, bo po drodze umrę z odwodnienia albo na zawał…   Również zamontowanie kalkomanii w chińskie znaki i spojlerów na okręt towarowy nie sprawi, że ten będzie przyspieszał do setki w mniej niż sześć sekund, a wielkie chromowane felgi z bazaru, zainstalowane w rowerze „Jubilat” twojej babci nie spowodują, że seniorka dotrze do kościoła przed innymi babkami. Żyjemy w czasach, gdy protoplasta Tajemnicy Brokeback Mountain, czyli film Szybcy i wściekli, zdobył miliony fanów. A nie są to w większości ludzie z jakimś szczególnie wybujałym ilorazem inteligencji. Dość powiedzieć, że kiedyś, po wizycie w kinie na chyba szesnastej części wyżej wymienionej produkcji, dokładnie ponad połowa widowni powsiadała do swoich beemek tak starych, że pewnie jeszcze obalały Mur Berliński i golfów „bardzo bym chciał, żeby to było GTI” i ruszyła do domów z piskiem zimowych opon i erekcją w spodniach. I właśnie takie osoby na następny dzień przeczesują Internet w poszukiwaniu „wlotu powietrza do Opla Kadetta” albo innego „sportowego wydechu Seat Toledo 1996”. I kończą się żarty, gdy na światłach podjeżdża obok polski Vin Diesel w tuningowanym Matizie. Ja zawsze czekam ze śmiechem do żółtego światła. Wtedy wiem, że nie zdąży wysiąść i kopnąć mój samochód. Nie zdąży też mnie dogonić, bo spojler na jego dachu generuje docisk rzędu 5G i przez to jego bolid nie dobije nawet do osiemdziesięciu na godzinę. Domorośli „tjunerzy” nie zdają sobie sprawy, że to, co można zobaczyć w filmie albo stworzyć w grze Need for Speed, w normalnym ruchu się nie sprawdzi i spowoduje co najwyżej histeryczny śmiech innych użytkowników dróg. Tym bardziej, gdy za bazę do przeróbek służy im Skoda Felicja z 1,3 litrowym, pięćdziesięciokonnym wibratorem zamiast silnika oraz stówka, którą dostali od babci na Dzień Dziecka.   Apeluję więc, jeżeli masz włosy na żel, białe spodnie do połowy łydki, czarną koszulkę bez rękawów, srebrną ketę na szyi oraz wytatuowane menu Złotego Smoka na bicepsie, daj sobie spokój z tuningiem. Odpuść go sobie również wtedy, gdy non stop słuchasz „Eska summer trends” i za najlepszego aktora uważasz Stevena Seagala. Nie radziłbym ci zajmować się tuningem również wtedy, gdy nosisz spodnie w kratę do koszuli w kratę. Ponieważ wystarczy już, że sam wyglądasz głupio. Nie skazuj na to samo swojego biednego samochodu. On już wygląda wystarczająco głupio, wożąc ciebie. Nie krzywdź go bardziej, nie zasługuje na to. PS. Mam nadzieję, że grafiki, które wam podałem do tekstu, są wyjątkowo paskudne i obskurne i oddają cały klimat agrotuningu;) Tagged: auto, BMW, dyskoteka, felicia, felieton, matiz, paul walker, remiza, samochód, swag, tera kadetem, tuning, vin diesel, wiejski tuning, wieś

benzynoseksualny

Poznań motorshow 2014

Jakoś tak się złożyło, że od pewnego czasu jestem pseudoblogerem. Pseudo, bo nie publikuje Wam wpisów na temat tego co zjadłem, lub wydaliłem, ani jak mi minął dzień. A już na pewno nie jestem blogerką modową, zwaną przez tłuszczę Szafiarką. Co oznacza, że piszę sobie w mało popularnym nurcie jakim jest motoryzacja. I nikogo za to nie winię, to była moja głupia decyzja i trzymam się jej. Niestety pisanie o samochodach nie jest to tak łatwe, jak nałożenie na siebie tysiąca ubrań i szpilek i pozowanie pod słońce wśród drzew. Może dlatego Szafiarstwo jest bardziej trendy? W sumie to każdy mógłby pajacować jak małpa przed cyfrowym aparatem w lesie, w ubraniach z lumpeksu. I „stylizować” swoje „looki”…brr, aż mam ciary… Dlatego właśnie lubię różnego rodzaju moto-akcje zorganizowane jak targi i pokazy motoryzacyjne. Nie jestem na nich „tym dziwakiem od samochodów”. Outsiderem, Lone Rangerem, jak lubię sobie o sobie myśleć przed spaniem. W takich miejscach, czuje się jak u siebie i mogę bez skrępowania pokazywać palcem kompletnie  obcym ludziom jakieś auta. Wydając przy tym nieartykułowane odgłosy paszczą. I wiem że Oni w ramach rekompensaty pokażą mi swoimi palcami jakieś inne auta i tez wydadzą z siebie dźwięki godne szympansa. A jeżeli dla Szafiarek modowym wydarzeniem roku jest swap w Chełmnie albo jakaś inna niemądra impreza, która polega na ubraniu się jak chory na głowę, gadaniu kompletnych bzdur i łażeniu w kolo Wojtek, dla mnie takim wydarzeniem są Targi Motorshow w Poznaniu. Na których spotkać mogę nie tylko onanistycznie wręcz piękne auta, ale właśnie tez wielu innych motozapaleńców z tzw. „branży”. I tak, jak ja myślę  o faszynweekach, jako o spędzie wesołych pedziów i zdeflorowanych 15 latek, ubranych co do jednej w stylu Boho (ahaha ależ Was zaskoczyłem, że znam takie pojecie nie?) tak Wam na na hasło motozapaleniec staje przed oczami wasz mechanik Mirek. Czyli ogrodowy gnom, z litrem oleju 10w-40 pod paznokciami, w zapoconej koszuli i z tak misternie utkaną fryzurą na pożyczkę, że aż zagina nią grawitację. Na szczęście bardzo się w tej kwestii mylicie… Jeżeli się mylicie, to nie macie tez oczywiście pojęcia, jak wielki wpływ na modę, styl i cale haute culture maja samochody. I jak bardzo targi motoryzacyjne podobne są właśnie do Faszyn Weekow. Więc spokojnie „babcia czuwa” – i za chwilę wam to wyjaśni. Boże, uwielbiam Poznań Motorshow. Gdy maszyny stoją na podestach i świecą się jak milion złotych, wyglądają jak modelki Victoria’s Secret na wybiegu, podczas sesji do playboya! Ubrane tylko i wyłącznie w swoje piękne kształty, odbijające błyski fleszy! Kuszące spojrzeniem i kształtami, jakie nadali im Bogowie moto designu, artyści – rzemieślnicy  CUDA! Ale do rzeczy. Pojechałem na Poznań Motorshow. I jeśli chodzi o podroż pociągiem, to mam jedno poważne zastrzeżenie. Chciałem jechać pociągiem, bo jedzie on przez miasteczko Konin. I nie wyobrażacie sobie nawet jakie to oszustwo! Nie widziałem tam ani jednego konia! Ani cholernego kucyka! A gdy poszedłem w Poznaniu na skargę, żądając zwrotu za bilet, pani z okienka PKP mnie pogoniła. Chamstwo w Państwie! Na samych Targach, tym roku widać już dokładnie, że producenci przestali parzyć 5 herbat z jednej torebki i używać tylko dwóch kawałków papieru toaletowego na osobę. Bo chude dni, wywołane recesją, czy tam innym zmyślonym problemem, mamy chyba za sobą. Auta wyglądają coraz śmielej i zamożniej, przez co zdaje mi się, ze motoryzacja w najbliższych latach przeżyje ponowny renesans! Jeżeli chodzi o rozmach tegorocznego MotorShow, to muszę przyznać, że pobito chyba kilka rekordów. Na pewno ilość odwiedzających osób. Bo już w sobotę przekroczyła poziom z całego zeszłorocznego weekendu. To już coś. Po drugie, do dyspozycji zwiedzających było więcej hal. Co prawda jedna z nich była po brzegi wypchana małymi chińczykami, którzy sprzedawali sprzęgła i inne wihajstry.  Następna również była bezużyteczna, a to z tego powodu, że wypełnili ją motocyklami i facetami w skórzanych kamizelkach bez rękawów i z brodami jak święty Piotr. Bezsens. Kilka innych również nie nadawało się do zwiedzania. W jednej zadomowiły się Kampery, przez co od razu chodziło mi po głowie podpalenie jej. Tym bardziej, że po sąsiedzku urzędowała straż pożarna, ucząca zjeżdżania po linie, resuscytacji i innych rzeczy, które w sumie warto umieć. Jednak największą widownię przyciągały hale, w których producenci wystawiali swoje samochody i produkty. I gdzie znajdowały się stoiska motoryzacyjnej prasy. Oczywiście, od samych drzwi pobiegłem z gracją tankowca, pod obracającą się na podeście Alfę Romeo 4C. Mogę się teraz przyznać, że w siedemdziesięciu pięciu procentach przyjechałem tylko po to, by ją wreszcie zobaczyć na własne oczy. Słodki Jezusie, co za piękny, ponadczasowy, renesansowy samochód! Czysta maszyna do jazdy, obleczona włoskim wyczuciem stylu i smaku. Jeżdżący fresk Michała Anioła z kaplicy Sykstyńskiej! Naprawdę, Alfa 4C jest kwintesencją ponad stuletniej historii motoryzacji. I jest też drugim już po 8C modelem, dzięki któremu włoska marka odzyskuje utracony splendor, styl i ekskluzywność. Naprawdę silna grupa Fiata mogła się nią chwalić, bez żadnych kompleksów.   Alfa 4C zrekompensowała mi smutek spowodowany brakiem stoiska Ferrari i Jaguara. Jeżeli chodzi o to pierwsze, miałem po prostu nadzieję widzieć czerwone rumaki z Modeny. Nie w sensie, że chciałem zobaczyć konkretny model. Po prostu dobrze wiedzieć, że gdzieś obok Was, stoją zaparkowane te abstrakcyjnie wręcz piękne monstra. Co prawda inni wystawcy, np. Java Car design, posiadali kilka egzemplarzy Ferrari, ale to nie to samo. A co do Jaga, zawiodłem się po całej linii. Wiedziałem że mało prawdopodobne jest, by na targi w Poznaniu sprowadzili nowego F-type’a coupe, ale fakt, że nie pojawili się w ogóle, trochę zbił mnie z tropu. F-type bowiem, jest również jednym z najpiękniejszych, ostatnio wyprodukowanych aut na Świecie. Pomimo tego, że jest tak różny od Boskiej 4C. W sumie jak różnią się urodą Marylin Monroe i Keira Knightley? A mimo to obydwie są wręcz ikonami damskiej urody. Ale wspominane wcześniej, tłuste nowe wspaniałe lata motoryzacji objawiły się zwiedzającym pod inną postacią. Jedna z nich, to prototypowy, nie produkowany jeszcze Mercedes S coupe. Podobny z tyłu do…Laguny coupe. Ale to nic, nie ma wstydu w tym, że jodłujący Aryjczycy wzorowali się na Francuskim gt. W końcu to piękne auto… Ogólnie Merc wystawił potężną drużynę aut na swoim stanowisku. Ale nie jestem w stanie nic o nich powiedzieć, bo nie fascynują mnie auta z gwiazdą, a poza tym wszystkie co do jednego wydają mi się takie same. Dalej zaskoczyła mnie KIA. Tak właśnie. KIA! Pokazała auto, będące projektem o którym już kiedyś słyszałem, a który jest kompletnie od czapy. Małe, niby coupe, ale jeszcze miejski hatchback, napakowane elektroniką i cudacznym pulsująco-żyjącym oświetleniem, ma ponoć niedługo trafić do produkcji seryjnej. Ile z psychicznego projektu przejdzie, a ile zostanie odrzucone i zastąpione nudą – zweryfikuje czas. Musze oczywiście wspomnieć o tym, że drugą, całą halę wzięła do władanie grupa VAG, która pojawiła się pod postacią Audi, Porsche, Skody, Seata i oczywiście Volkswagena. I tutaj też stały mocno szalone rzeczy. Na swoim stoisku, Audi doszło do wniosku, że za wszelką cenę nie wyjdzie na pedzia, więc wszystkie zaprezentowane auta były w mocnych wersjach, RS i Quattro. Z tego, co się dowiedziałem, samo Audi zgromadziło u siebie ponad 2500 koni mechanicznych! A nawet nie mieli supersportowego R8!Zgroza! Porsche oczywiście olśniewało! Model Gt3 był oblegany jak striptizerka nad ranem. Do tego stały gargantuicznie paskudne Cayenne i Pakamery. Oraz zupełnie świeży, nieduży SUV Macan. Co działo się na Skodzie i Volkswagenie to nie do końca wiem. Moja uwagę przyciągnęła Fabia RS cabrio, czyli dziwaczne połączenie nadwozia rodem z rajdów WRC i czterodrzwiowego roadstera, pepiki poszaleli! Volkswagen uraczył nasz natomiast nudą i ziewaniem, oprócz kilku szczegółów. Małego, ekologicznego wozidła o nazwie „x-cośam-rzecz”, które pali ponoć 0,9 litra na setkę. Nie uwierzę, póki się nie przejadę , słyszysz Volkswagenie! Mieli też różnego rodzaju sportowe Golfy, które i tak zlewają mi się w jedno… Kiedyś już wspominałem, że design Seata oparty jest na bakłażanach i patisonach, prawda? Nie przeszkodziło im to pokazać najszybszego bakłażana na świecie! I jak nie jestem fanem Leona, tak ten model połechtał mi motylki w brzuchu. Do tego, za parawanem stał jebutny wręcz Bentley i Gallardo. Oraz mężczyzna wyglądający jak agent Smith z Matrixa, który nie pozwalał się do nich zbliżać. Za to bez problemu dostałem się na stanowisko Rolls Royce’. Jeny, te pojazdy (jakoś nie pasuje do nich trywialne słowo samochód) są wprost majestatycznie onieśmielające! Dystyngowane, ale i twardzielskie zarazem. Jak Sean Connery. Ale najlepsze, jak dla mnie cuda, stały na zewnętrznym placu. Fani Audi Quattro zjechali się z całego kraju, po ty by pokazać swoje cudeńka! Czego tam nie było! Pierwsze Quattro w każdej możliwej konfiguracji. „Osiemdziesiątka” Quattro, tak samo stare „setki” i „dwusetki” avant. Nawet jakieś A8. Cudowne, klasyczne samochody, wprost kipiące mocą i testosteronem. Auta tak męskie, że godzinie spędzonej pośród nich z aparatem, na dotychczasowej brodzie wyrosła mi druga! Dla samych Quattro warto było spędzić milion lat w pociągu do Poznania! Aha, a propos pociągów, przygotujcie się na to, że w niedziele nie ma bezpośredniego połączenia PKP na linii Poznań – Lublin… Byłem zły jak cholera!   Ale wróciłem do domu bogatszy o nowe przeżycia, wspomnienia i momenty. I jeszcze bardziej przekonany o tym, że samochody, to najlepsze co mógł wymyślić cywilizowany człowiek! Kocham je jeszcze bardziej i bardziej…. Tagged: audi, felieton, motorshow, Porsche, poznań, relacja, samochody, targi

benzynoseksualny

Suzuki trochę mydli oczy…

Chyba trochę zagubiłem się we współczesnym świecie. Od zawsze byłem przekonany, że jedynymi kosmetykami, jakich używać powinien mężczyzna są mydło, szampon, krem do golenia i dezodorant. Ewentualnie woda kolońska. Było tak, dopóki nie zauważyłem, co dzieje się w męskich kolorowych pismach i reklamach w telewizji i intersieci. A co się dzieje? Media bombardują nas obrazkami wesołych, pedziowato wyglądających mężczyzn, przeżywających niesamowite przygody i jeżdżących wspaniałymi autami, z modelkami u boku. A ci właśnie mężczyźni z reklam, od rana do nocy smarują się, psikają i rozcierają na każdej możliwej części ciała jakiś krem, lub tonik. Dzięki czemu nie muszą wracać wcześniej z imprez, w biurach na szczytach drapaczy chmur są nieskazitelni i dosłownie co chwile zacinają się w windach z supermodelkami. No i fajno, pomyślałem, i zwiedziony przez tych pięknisiów popędziłem co sił w nogach do Rossmanna, z zamiarem zakupu któregoś z reklamowanych specyfików. Ponieważ moja twarz wygląda jak stara opona od rana do południa, a potem od 15 do rana, doszedłem do wniosku, że potrzebuję fantazyjnego żelu do mycia twarzy. Dzięki temu, zredukuje sobie pory wielkości lejów po bombach atomowych i będę wyglądał dokładnie jak model, i to przez cały Boży dzień. Ależ było ich zatrzęsienie! Wybrałem więc ten, na którym pisze „Extreme”, „protection” i „professional” oraz „for young, active man”. Miał też zimno-niebieską tubkę i obrazki zaśnieżonych Alp, czy tam Norweskich fiordów, co nie wiedzieć czemu, uznałem za bardzo ważne. I tak oto, dwa razy dziennie, rano i wieczorem, myłem sobie twarz tym paskudztwem. I nie zgadniecie, jaki jestem w tej chwili zawiedziony! Nie dość, że kupiłem tubkę cholerstwa za prawie trzydzieści złotych, to po ponad dwóch miesiącach nacierania się tym, w ogóle nie wyglądam jak homoseksualny model Calvina Kleina! Moje pory w dalszym ciągu są gargantuiczne, a twarz wisi jak u buldoga przez pół dnia. Przez te dwa miesiące, nie udało mi się też ani razu jechać Ferrari z Heidi Clum, a gdy zaciąłem się w windzie w moim bloku, towarzyszył mi jedynie karaluch. W dodatku moja twarz jest teraz kompletnie wysuszona, przez co piecze na zimne dni. Taki sam, bezsensowny efekt uzyskałbym, myjąc twarz jak dotąd – zwykłym, o wiele tańszym mydłem i wodą. Jaki ma to związek z dzisiejszym samochodem? Ano taki, że za pomocą dobrej reklamy i fantastycznie przygotowanej kampanii promocyjnej, można wmówić każdemu dosłownie wszystko! Gdy Robert Korzeniowski, co chwilę, na każdym kanale w telewizji, ładuje milion walizek, a potem driftuje po zaśnieżonych zboczach w nowym Suzuki SX4 S-Cross, zdawało mi się, że jest to niesamowita maszyna! Jedyny fajny, konkretny crossover w ostatnim czasie. Zadzwoniłem więc do Suzuki i za kilka dni siedziałem w S-Crossie wraz z dealerem. Mój Boże, co to był za zapierający dech w piersi dealer! Nie mówię tego złośliwie, facet był perfekcyjnie przygotowany do roboty, sypał z rękawa ciekawostkami i szczegółami na temat auta. Był kontaktowy, zabawny i uprzejmy. Jeszcze nigdy, przenigdy nie spotkałem się z takim Mistrzem! Do tej pory chylę czoła, gdy sobie Go przypomnę. Bóg mi świadkiem, miałem ochotę pójść do Jego szefa i żądać dla Niego natychmiastowej podwyżki. I przysięgam, że gdybym naprawdę zamierzał tego dnia kupić auto, wyjechałbym z salonu SX4 z błogim uśmiechem! Ale… Właśnie. Minęło od jazdy kilka dni, i z mgły zachwytu i radości, zaczęły mi się wynurzać istne góry lodowe wątpliwości. Suzuki SX4 S-cross. Samochód z bezsensownego trendu crossoverów, czyli podniesionych hatchbacków z opcjonalnym napędem na 4 koła. Jedyne słowa, jakimi mógłbym go teraz opisać to „zwyczajny” i „porządny”. Na plusy zapisać trzeba oldschoolowy 1.6 litrowy silnik benzynowy bez żadnych głupich turbin, o mocy 120 koni. Jak dla mnie o jakieś 30 koni za mało, jak na taki, w sumie niemały samochód. Podoba mi się też pozycja za kierownicą, gdzie czułem się jak w o wiele większym SUVie. No i napęd na 4 koła, z rożnymi fikuśnymi ustawieniami i trybem SPORT, który najchętniej zostawiłbym w ustawieniach na stałe. Dużym plusem Suzuki jest też przepastny dostęp do reflektorów od wewnątrz maski. I myślicie, że to głupota, ale jak przyjdzie zmienić wam żarówkę w świetle mijania, wieczorem za miastem, zimą, gdy mróz przekracza 10 stopni na minusie, a Wy spieszycie się na Taniec z Gwiazdami, zrozumiecie o co chodzi. Niby nic wielkiego, ale miły gest dla użytkownika. Ogólnie auto ma całkiem niezłe, normalne, uporządkowane wnętrze, co mu się chwali. Jest tu sporo miejsca na wszystkich siedzeniach, więc spokojnie dałoby radę przewieźć matkę Gilberta Grape’a. Mamy też do dyspozycji cały zastęp elektrowniczych dynksów, jak regulacja lusterek, szyby, dwustrefowa klima, komputer pokładowy, fotochromatyczne lusterko wewnętrzne, kontrole trakcji, napędów itp. Zewnętrznie auto również jest…szukam odpowiedniego słowa – poprawne. W modnym, nowoczesnym stylu, czyli miszmasz hatchbacka, pseudoterenówki i minivana. Tutaj też nieduże Suzuki może się podobać. Wygląda o niebo lepiej niż podobny w zamyśle Renault Captur, wzorowany chyba na psie Scooby Doo. Jak się prowadzi? Cholera, dziwnie. Siedzicie w końcu dość wysoko, zdajecie sobie sprawę z gabarytu SX4ki, ale jazda porównywalna jest do w miarę dobrych hatchbacków. Zakręty łyka bez dotykania asfaltu lusterkami, ale jak na mój gust jest lekko nerwowy przy szybkim przejeżdżaniu przez poprzeczne nierówności, jakby rozstaw osi był przykrótki. Chociaż, muszę przyznać, że robi to zadziwiająco cicho i sprawnie. Dobrze jest wiedzieć, że w razie przeszwagrowania w łuku, włączy się pomocniczy napęd osi tylnej i naprostuje to, co spieprzyliśmy jak barany. Więc co takiego jest z tym samochodem, że jednak mi się nie podoba, że wątpię? Jest to, po prostu szpanerski żel do mycia twarzy z wizerunkiem Alp w tle. Dobra wersja, z napędem na 4 koła i fajnymi rzeczami, pokroju automatyczne światła, skórzana tapicerka itp. Kosztuje około 85 tysięcy złotych. Wersja z napędem na przednią oś, jest prawie 10 tysięcy tańsza. Ale mieć crossovera bez AWD to tak, jakby kupić dmuchaną lalę i wmawiać kumplom że jest prawdziwa, samemu przekonując się, że to taniej i prościej, niż łazić na prawdziwe randki. Jest poczucie oszustwa i niedosytu. Dlatego, wydajemy całą kupę kasy, na auto będące po prostu odrobinę wyższym hatchbackiem, czymś, czego nie zawsze do końca potrzebujemy, a efekt końcowy jest w zasadzie taki sam. I tak dojedziesz, gdzie masz dojechać. I tak w końcu bagażnik okaże się za mały, a miejsca z tyłu za wąskie. I gdy będziesz ciął po autostradzie, załadowany po dach, przeklniesz w duchu małych, japońskich inżynierów za to, że nie dali silnikowi brakujących 30-40 koni mechanicznych. Dlaczego więc wywalać taką kupę kasy na coś, co w zasadzie jest lekkim przerostem fromy nad treścią? I serio, gdybym potrzebował małego, sprytnego i szczerego wozu z 4×4, kupiłbym za 2/3 ceny SX4ki, wspaniałą, prostą Dacię Duster. Która symbolizuje zwykłe mydło z wodą. Poza tym, przynajmniej dla mnie, wygląda lepiej niż Suzuki i na pewno jest też dzielniejsza w terenie, podczas gdy w SX4 S-Cross optymizm kończy się na lekkich błotnych drogach i szutrach. Ostateczny werdykt? Suzuki SX4 S-Cross – poprawnie zrobione, w miarę ciekawe i przyjemne auto, mogące usatysfakcjonować przeciętnego Kowalskiego. Niestety, ja nie jestem przeciętnym Kowalskim i szukam w samochodach tego, co może mało ważne na co dzień. Szukam w nich głębszego sensu i duszy. A SX4 to po prostu maszyna, jak młynek do kawy, albo mikrofalówka. W dodatku maszyna dająca złudne odczucie prestiżu i wyższej klasy. Czy chciałbym wyjechać tym autem na przejażdżkę o pierwszej w nocy, tak bez celu? Raczej nie, bo gdzie ta dusza? Gdzie sens? W SX4 S-Cross najwyraźniej ich brakuje.  Dzięki wielkie dla salonuAuto-Broker Suzuki i dealera, za pomoc w teście. Tagged: 4x4, auto, AWD, Benzynoseksualny, crossover, felieton, Korzeniowski, reklama, samochód, Sport, SUV, Suzuki, SX4, test

benzynoseksualny

Ja, Robot

Niedługo kończę dwadzieścia siedem lat. I niby to nic wielkiego, zważywszy na to, że umysłowo zatrzymałem się na szesnastu. Ale są ludzie dookoła mnie, w moim wieku, posiadający już rodziny, dzieci i psy. Nieraz myślę o nich z lekkim współczuciem i żalem. Ich fejsbuki są pełne zdjęć potomstwa i obrazków z Kwejka o rodzicielstwie, które bawią tylko innych użytkowników dzieci. Ostatnio nawet, na wallu mojego kolegi, wybuchła zatrważającej długości dysputa na temat rodzinnych minivanów!Dobry Boże, uświadomiło mi to wtedy, że nasze pokolenie jest już skazane na starość. Zaczyna się równia pochyła. Ja sam, przyłapałem się na milionie sytuacji i zachowań, które to potwierdzają. Panie i Panowie, mimo tego, że nie mam dzieci i lubię sobie czasami przeczytać komiks, to też już jestem stary. I robię się coraz starszy. Jak to sprawdzić? – zapytacie? Uwaga, oto zaobserwowane przeze mnie symptomy: Po przyjściu do mieszkania zakładam kapcie. Będąc w Tesco, w ostatni weekend, cieszyłem się, że jest promocja na pomidory. Dalej będąc w Tesco, zastanawiałem się, czy mamy jeszcze mleko i mąkę (jakbym kiedykolwiek w życiu umiał użyć mąki). Jadąc samochodem, nie ścignąłem smarkacza w rozlatanej Hondzie, który prowokował mnie od świateł. Bo byłem zbyt najedzony. Mam swoje ulubione seriale, które staram się oglądać regularnie. Uważam, że nie istnieje już żaden dobry zespół rockowy, który powstałby po 2000 roku. Śmieje się jak debil, oglądając setny raz ten sam odcinek „Jasia Fasoli”. Jedzenie wpada w moje ciało, ale zostawia w nim coraz większą ilość tłuszczu. Uważam, że nie wyprodukowano dobrej gry komputerowej po roku 2006. Ponadto uważam, że granie w cokolwiek dłużej niż godzinę dziennie to strata czasu. Nigdy w życiu nie grałem w: World of Warcraft, Battlefield, Gta IV, LoL’a i inne tego typu dziwactwa. I uważam też, że książki są o wiele lepsze od telewizji i komputera. A na „imprezie” (gdzie są ludzie których nie znam i głośna muzyka), byłem ostatni raz chyba w epoce Renesansu. I to, że rękami i nogami broniłem się przed pierwszym w życiu telefonem dotykowym… I teraz najgorsze, na skroniach i lekko za uszami, zauważyłem kilka podejrzanie srebrnych błysków. Po dokładniejszych oględzinach dostałem zawału i zemdlałem, bo przyczyną tego, że zaczynam świecić jak kula dyskotekowa, są siwe włosy! Dlatego sam zacząłem zastanawiać się nad zmianą moich motoryzacyjnych aspiracji. Starość oznacza ustatkowanie się, odrzucenie całej frajdy z życia i zakup czegoś pojemnego. Czegoś, o czym mógłbym deliberować na fejsbuku z innymi trzydziestoletnimi facetami. Takiego wozu, który pomieściłby dowolną ilość fotelików Cossato. Ponieważ nie jestem celebrytą, odrzuciłem od razu wszystkie nowe SUVy i Crossovery. Są dość nudne, ciasne i drogie. Poza tym większość z nich oszukuje i ma napęd tylko na przód, a to trochę jakby mieć fajny, markowy snowboard, ale zrobiony z papermarche. Dalej odrzuciłem kombi, bo nie prowadzę kartelu przemytników paliwa. Ani nie sprowadzam fajek z zagranicy. I na pewno nie jestem magistrem inżynierem. Zostają więc minivany. I w tej materii nie ma wątpliwości, do kogo pobiec najpierw. Najlepsze, najbardziej „funky” minivany robią żabojady. Nie ma co do tego wątpliwości. Minivan każdej innej nacji jest równie atrakcyjny co emeryt w kąpielówkach. A od pierwszych Renault Espace, poprzez Sceniki, Citoreny Picasso i C8, Francuzi udowadniają, że można staczać się z równi pochyłej życia, w stylowy i ciekawy sposób. Co jest oczywiste, bo poddawanie się mają we krwi… I w ogóle skoro mam już być stary i gruby, chcę przynajmniej by mój minivan był atrakcyjny i szalony. Dlatego kilka dni temu kłapnąłem drzwiami, i odpaliłem diesla w nowym Citroenie C4 Grand Picasso. Już pierwszy model tej serii, był idealnym kompanem podróży. A co oferuje nowy? Gdyby jakikolwiek samochód miał symbolizować starość, wielodzietność i kompromisy w życiu, na pewno nie byłoby to nowe Picasso. Bo po pierwsze, wygląda fantastycznie. Jak komputerowy render, jak rodzinne auto robota T-1000. Wygląda jakby było ulane z jednego kawałka aluminium, lub jak kropla rtęci. Przód przywodzi mi na myśl głowę starego RoboCopa, szczególnie linią przymrużonego wizjera, w którym osadzono światła LED. Auto, mimo swojego niekiepskiego gabarytu, wygląda na dość lekkie i zwinne. I takie jest w zasadzie, ponieważ w porównaniu do poprzednika odchudzono je o 300 kilogramów! Kurde, wyobraźcie sobie, samochód stał się lżejszy o dwie Grycanki! Nieźle! Ale najlepszym, co może dać wam ten samochód, jest wnętrze. Z przodu są do dyspozycji dwa fotele w pełnym tego słowa znaczeniu, przy czym ten po prawej ma wysuwany podnóżek (klimaty business class). Następne, co rzuca się w oczy to jedyne dwa (!) przyciski na desce rozdzielczej – starter silnika i prztyczek od radia. Cała reszta ustrojstwa i maszynerii, zamknięta jest w 7 calowym tablecie, oraz drugim 12 calowym wyświetlaczu powyżej. I dopiero tu zaczyna się zabawa! Już wiemy, że auto nie jest adresowane do starców. Klimatyzacja, kamera cofania, poszczególne nawiewy, radio, odtwarzacz mp3, bluetooth, telefon, internet, ustawienia wyświetlacza głównego – to wszystko obsługujemy dotykowo z tabletu! A to przecież nie problem dla ludzi w moim wieku. W końcu zaczęliśmy używać Commodore i Atari w podstawówce, komórek w gimnazjum, a urządzenia dotykowe są dla nas chlebem powszednim. Citroen daje nam więc niesamowite możliwości, jeżeli chodzi o multimedia. Podoba mi się pomysł wyświetlania ulubionych zdjęć na dużym ekranie, który obsługuje też prędkościomierz, obrotomierz, i inne „mierze”, nawigacje i takie mnóstwo innych funkcji, że aż zapomniałem. Wyobrażam sobie Francuzów wpadających na ten pomysł. - Pierre, nie chciałbyś wyświetlać sobie w samochodzie zdjęcia swojej ulubionej bagietki? - Oczywiście, że bym chciał Jean, ale po co mi w zasadzie taka funkcja w aucie? - A po to, że w sumie nie widzę powodu, żeby nie zrobić czegoś takiego! No może nie do końca tak to brzmiało, ale sam pomysł jest tak bezsensownie zbędny, że od razu mi się spodobał. Tak samo jak spodobały mi się „rolety” na przednią szybą, które, wraz z daszkami przeciwsłonecznymi, można przesunąć praktycznie za głowę. I całokształt, aluminiowo minimalistycznego wnętrza, hi-techowego vana. Z tyłu można by spokojnie rozegrać inscenizację bitwy pod Cedynią, tak dużo miejsca oferują nam fotele! Naprawdę, podróżowanie C4 Grand Picasso musi być odprężające. Niestety, podróżowanie może nie być odprężające, gdy zapakujecie samochód po dach walizkami, dziećmi i psami i teściową, gdy motor ma tylko 115 koni. A takim jeździłem i to o wiele za mało, żeby napędzać takiego Walenia! Oczywiście, gdy jechałem na pusto, C4 przyspieszał sprawnie i przyjemnie. Ale, kupując samochód wielkości Śląska, raczej liczymy na to, że da nam minimum 150 (dostępne w mocniejszej wersji), a optymalnie około 180 koni. Do zawieszenia też mógłbym się przyczepić, ale w końcu to minivan, a nie miejskie gti, więc jeździ tak, jak jeździ – budyniowato. Pływa po dziurach i halsuje w łukach. Nie ma co liczyć na to, że wygrałby wyścig w Pikes Peak, ale na pewno dowiózłby na górę wszystkie dzieci zawodników. Pozostaje pytanie. Czy gdybym miał już dzieci, zdecydowałbym się na C4 Grand Picasso? Pewnie nie, bo sama idea jeżdżenia minivanem na co dzień, nie do końca mi odpowiada. Raczej decydowałbym się na jakiegoś wielkodupnego sedana, albo już trudno, na inżynierskie kombi. Ale wiem jedno, gdybym już podjął decyzję o minivanie, od razu biegłbym z pieniędzmi w ręce do dealera Citroena. Bo C4 Picasso to stateczna królowa matka, ale w kabaretkach i stringach. Wiecie o co mi chodzi? 90% rozsądku i 10% szaleństwa. Akurat tyle ile potrzeba. I po tym teście wiem już na pewno, że nie da się powiedzieć „minivan”, „Citroen” i „nuda” w jednym zdaniu. PS. Jak zwykle dzięki wielkie ślę Salonowi Auto Forum Citroen w Lublinie! Tagged: auto, Benzynoseksualny, Citroen C4 picasso, felieton, francuski, grand picasso, minivan, Motoryzacja, opinia, samochód, test