Eventualnie: Złomnik na Jeziorkach, czyli Sztajerka, Daimlerka i Puszka

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Eventualnie: Złomnik na Jeziorkach, czyli Sztajerka, Daimlerka i Puszka

Ledwie co rozpoczęło się kalendarzowe lato, już rozpędziło się do pierwszej kosmicznej, produkując w wyniku tego rozpędu temperatury przybliżające doświadczającej ich ludności z grupsza warunki panujące w okolicach jądra Słońca. I właśnie w takich temperaturach przyszło uczestniczyć stołecznym (i nie tylko) miłośnikom gubienia się w dziwnych miejscach w kojejnym, piątym już rajdzie Złomnika. Tym razem trasa wiodła po mało znanych rejonach zwanych Jeziorkami i prowadziła aż do Piaseczna. I tak samo, jak w zeszłym roku, nie wziąłem w tym rajdzie udziału - a to z prostej przyczyny, że znów pomagałem przy organizacji obstawiając jeden z punktów kontrolnych. W przeciwieństwie do poprzedniej edycji udało mi się jednak zorganizować sobie pomoc w osobie niezawodnego jak zawsze Pawła W. (dzięki przeogromne!). W dzień rajdu spotkaliśmy się w umówionym miejscu by załadować się w jego Balerona W Kąbiaczu i udać się na miejsce startu.Czemu nie w Skanssena? O tem potem. Bo nie, nie zniknął jak sen jaki złoty.Dojechaliśmy na miejsce odrobinę przed wyznaczonym terminem, lecz na miejscu było już sporo ludu - w tym, oczywiście, organizatorzy i pomocnicy.Wozy techniczne obsługi checkpointów "Polonez na Poloneza" i "Basista chwilowo w Mercedesie"Uiścić opłatę, pobrać napój i materiałyNa widok tego zdjęcia Młodzież orzekł: "GABAAA!". Czyli, w jego narzeczu, żaba. W sumie, zasadniczo, nawet owszem.Kolejne załogi nadciągałyPiękne felgi. Nie, wróć. Piękne wszystko.Demoludy w natarciu......tudzież w podtarciuMój teżAleż on jest piękny Sławomir Mrożek żyje i przyjechał W124Coś być musi do cholery za zakręęęętemGdyby połączyć cechy obu, powstałby Wartburg niemalże idealnyKolejka była niczym po pralki Frania - i wciąż rosłaCudo! I sprzęt załadujesz, i wjedziesz z nim wszędzieReprezentacja maleńtasówPonoć jest odpowiedzią na każde pytanie. Dlatego pytam: po ile pomidory w Tesco i czym się różni wróbelek?Idealna wersja. Idealna.Business Process OffshoringBezproblemowy przejazd dowolnej trasy w zasadzie zapewnionyDubstepowa Skoda: WUB WUB WUB WUB WUBJednak sentymentGratów po horyzont Wkrótce zarządzona została odprawa po której załogi zalogowały się w swoich rydwanach i udały się w drogę.Trybun Ludowy przemawia do ludu pracującegoZanim jednak pierwsza ekipa przekroczyła linię startu, Paweł i ja pocisnęliśmy (choć raczej lepsze byłoby tu określenie "pobujaliśmy się dostojnie") na punkt, gdzie mieliśmy za zadanie skołować uczestników dość okrutnym zadaniem. Wkrótce po naszym ulokowaniu się w wyznaczonym miejscu, Kierownik Zamieszania (vel Komendant Melanżu) zwizytował lokalizację celem sprawdzenia, czy wszystko odbywa się zgodnie z planem i wydania ostatnich instrukcji.Samo zaś zadanie wyglądało tak:Prawidłowe odpowiedzi: d, a, c, aZanim nadjechali pierwsi uczestnicy teren został spatrolowany przez miłośników skakania na dwóch kółkachWkrótce jęły nadciągać załogi.Opis na blogu Cold War Motors brzmi: "The Cold War Motor Company: Bringing Bad Ideas to Life.""Co za posrany mózg to wymyślił"Jedni odjeżdżali z fałszywym poczuciem zaliczonego punktu, drudzy nadjeżdżali by takie poczucie zdobyćInni strzelali kompromitujące fotki organizatorom checkpointuZałogi przybywały po dwie, czasem gęściejW pewnym momencie ruch na zazwyczaj pustym styku Zatorza z Karnawałem zaczął przypominać Al. JerozolimskieNIEMCE IDOWymiana pokoleń, tyle, że w drugą stronę"Nie wiem, jeden z nich jest bardziej obły, może to o to chodzi?"Nad wszystkim unosiły się radośnie samoloty korzystające z kończącego się nieopodal pasa startowego.Po odbębnieniu naszego punktu uczestnicy udawali się w dalszą drogę, by odnajdywać kolejne dobrutki odkryte uprzednio przez organizatora. Na przykład tę:Oczywiście nie mogło obejść się bez fakapów. Tym razem o 6 rano w dniu rajdu usunięty został z trasy jeden bardzo istotny dla jej przebiegu znak. Komendant Z. Łomnik umieścił w jego miejscu kartkę, jednak nie wszyscy dojrzeli jej zawartość, co poskutkowało masowym pobłądzeniem partycypantów.Na szczęście większość w końcu połapała się w czym rzecz, dzięki czemu mogła dotrzeć w to miejsce, gdzie kilka godzin wcześniej spotkałem się z Pawłem celem zalogowania się w jego Baleronie. A w tymże właśnie miejcu stał sobie Skanssen, czekając na nadciągające załogi.Czemu, być może spytacie, został pozostawiony sam na nieprzyjaznym parkingu w obcym mu Mysiadle? Dlaczego był zmuszony do samotnego oczekiwania na swego pana, który w tym czasie woził się Mercedesem i wprowadzał zament w głowach nieszczęsnych uczestników rajdu?Otóż temu:Numer telefonu umieszczony pod celowo kalekim komunikatem zawartym na celowo parszywej kartce aktywowany został na potrzeby rajdu. Dzwoniący, którzy wedle karty zadań mieli dowiedzieć się o cenę pojazdu, mieli możliwość usłyszenia głosu małżonki Z. Łomnika, która z irytacją w głosie oznajmiała "MILION!!!" po czym rozłączała się.Dalsza trasa, już bliżej mety, nie była wcale gorsza. Zawierała choćby pytanie "komu wedle kodeksu wzbroniony jest wstęp". Odpowiedź znajdowała się na zrujnowanym, opuszczonym budynku, który poza nią zawierał również sporo innych komunikatów.Z początku pytanie miało brzmieć "pod jaki numer masz dzwonić jeśli jesteś fajny" Zdarzały się również pytania dotyczące historii polskiej muzyki rozrywkowej.KIEDY JA DOTYKAM CIEEEEBIETymczasem przyszedł czas by zebrać się w kierunku mety celem zdania kart z odpowiedziami z innego punktu (Skarb Narodu był na niedoczasie i musiał opuścić posterunek).Na mecie było już kilka pierwszysch załóg. Tak - dosłownie kilka. Zamieszanie ze znakiem spowodowało dość znaczne opóźnienia. Na szczęście kolejni uczestnicy systematycznie docierali.Tomek od Kozmo pełnił funkcję "zbieracza kart"Zgodnie z obietnicą podkreślam niniejszym: przejechała całą trasę na kołach, laweta nie była potrzebna!Poproszę kartę drogową i butelkę po oranżadzieSieknęła Złombol, cóż to dla niej zatem lokalny rajdzikOrganizatorzy podliczali wynikiZałogi zjeżdżały się jedna po drugiej ...i wtedy zaczęło padać.Deszcz nie trwał zbyt długo, ale był wystarczająco intensywny, by wielu spośród uczestników zrezygnowało z czekania na wyniki. Na szczęście nie zniechęciło to tych, którzy jeszcze nie pokonali całej trasy, do ukończenia całego rajdu.A Skanssen stał gdzie stał.

Top 10: SUV-y, które mógłbym

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Top 10: SUV-y, które mógłbym

Mój fejsowy fanpejdż nawiedził ostatnio Dyabeu (i nawet było to wieczorem), w skutek czego otrzymałem 666. lajka. Bardzo dziękuję, będę teraz jeszcze gorliwiej pompował rower dla Szatana. Tymczasem przejdźmy do tematu, który jeszcze pewien czas temu wydawał mi się prawdziwie piekielnym - i w przypadku paru aut nadal takim jest. Jednak nie w przypadku tych, które znalazły się w zestawieniu dziesięciu SUV-ów, które bym nawet chętnie.Nigdy nie przepadałem za SUV-ami. W wielu przypadkach to jedynie podwyższone kombiaki z ciaśniejszym wnętrzem i wyższym zużyciem paliwa, nadające się do wypraw w teren równie dobrze co Wartburg do ciorania po Nurburgringu, swą ogromną popularność zawdzięczające jedynie kretyńskiej modzie i potrzebie źle pojętego prestiżu u milionów Mariol i Marianów. Jednak spędzony przeze mnie dwa lata temu weekend z Dacią Duster zasiał we mnie ziarno niepewności. Dusterem jeździło mi się... po prostu dobrze. Był wygodny, dość przestronny a na wyboistej gruntowej dróżce prowadzącej na działkę spisywał się wręcz wyśmienicie. Może zatem jednak SUV-y mają sens? Jeżeli weźmiemy pod uwagę nasze pseudodrogi, gdzie jedynie pasy chronią nas przed wywaleniem głową dziury w dachu, a zgubienie miski olejowej można skwitować wzruszeniem ramion, wiele z modnych pseudoterenówek zaczyna wyglądać dość sensownie. A i ja jestem w stanie wymienić kilka lub nawet kilkanaście, które nie budzą mojej odrazy.Oto dziesięć z nich.10. Subaru Forester IIŻródło: http://moto.onet.pl/testy-uzywane/subaru-forester-ii-test-uzywanego-opinie/1dcl8Jeden z bardzo niewielu SUV-ów, które spodobały mi się od razu, do tego jednej z mych ulubionych marek (przynajmniej jeśli chodzi o starsze modele). Tłusto brzmiący boxer napędza 4 koła za pośrednictwem świetnego systemu Symmetrical AWD. Dlaczego zatem dopiero 10 miejsce? Niewielki (choć na szczęście wystarczająco szeroki) bagażnik to pół biedy, gorzej, że ceny serwisu potrafią wpędzić w spiralę kredytową. Żeby zmienić pasek rozrządu wedle prawideł sztuki należy... wyjąć silnik. Na osłodę pozostaje niezawodność podstawowej, dwulitrowej wersji i jej "gazoprzyjazność". I właśnie na tę prostą, nieuturbioną odmianę zdecydowałbym się kupując japońskiego Leśnika najsensowniejszej według mnie drugiej generacji.9. Honda CRV Żródło: http://autokult.pl/11730,honda-cr-v-ii-awarie-i-problemyW przypadku CRV w zasadzie każda generacja jest dobra, jednak mi najbardziej podobają się pierwsze dwie. Zresztą tylko one są dostępne za ludzkie pieniądze - SUV Hondy twardo trzyma ceny. To plus kiepskie zdolności terenowe i popularność u złodziei skutkują dziewiątym miejscem. Nie zmienia to faktu, że CRV to bardzo niezawodne jeździdło z obszernym wnętrzem i dużym bagażnikiem.8. Hyundai Santa Fe II Żródło: http://www.motortrend.com/news/recalled-200000-hyundai-santa-fes-sonatas-and-217000-mazda-tributes-239843/Niezawodnością pochwalić się mogą również koreańskie SUV-y - w tym wielki, wygodny Hyundai Santa Fe. Przyjemnie pracujący silnik V6, pojemne, komfortowe wnętrze, bagażnik mogący zaspokoić niemalże dowolne potrzeby transportowe, solidna budowa - czego chcieć więcej? Otóż... może trochę mniej nijakiej stylistyki i odrobiny charakteru. To z kolei możemy dostać w trzeciej, obecnej generacji Santa Fe - niestety, na naszym rynku oficjalnie dostępna jest jedynie z silnikami diesla, a tych z różnych powodów wolałbym unikać. Dlatego bierzemy pod uwagę drugą generację, która ląduje na ósmym miejscu.7. Suzuki Grand Vitara XL7Żródło: http://autokult.pl/81,uzywane-suzuki-grand-vitara-i-awarie-i-problemyTak, wiem - XL7 jest po prostu szpetne. Na szczęście nadrabia to solidnymi zaletami: wielkim wnętrzem z trzema rzędami miejsc, ogromnym bagażnikiem powstającym po złożeniu ostatniego rzędu, dostępnością mocnej, dającej się gazować benzynowej fałszóstki i bardzo dobrymi właściwościami terenowymi wynikającymi m.in. z klasycznej konstrukcji opartej na ramie. Wszystko to wystarcza na zajęcie siódmego miejsca.6. Kia Sorento IIŻródło: https://cobbcountykia.wordpress.com/2013/09/page/3/Koreańczycy w ciągu kilkunastu ostatnich lat zrobili ogromne postępy. Dowodem na to jest choćby druga generacja Kii Sorento. Już pierwsza była nader przyzwoita, choć, tak jak Suzuki XL7, bliżej jej było do klasycznej terenówki niż SUV-a, zaś plastiki we wnętrzu można było określić jako badziewne. Takiego zarzutu zdecydowanie nie da się postawić jej następcy, który - poza dużo lepszą jakością plastików i bardziej "osobową", samonośną konstrukcją - jest do tego dużo ładniejszy. Tak - Sorento II najzwyczajniej w świecie mi się podoba, co w połączeniu z pozostałymi zaletami zapewnia szóstą pozycję.5. Mazda CX-5Żródło: http://www.nydailynews.com/autos/latest-reviews/crossover-clash-honda-cr-v-mazda-cx-5-jeep-cherokee-article-1.2542190Skoro jesteśmy przy stylistyce... Spójrzcie na to. Po prostu spójrzcie. CX-5 - tak, jak w zasadzie wszystkie obecnie produkowane modele Mazdy - jest najzwyczajniej w świecie piękna. Serio - nie mogę się na nią napatrzeć. Jednak sam wygląd to za mało. Na szczęście kompaktowy SUV Mazdy oferuje więcej: bardzo chwalone silniki SKYACTIVE, niezły komfort jazdy, przyjemne wnętrze i, jak się zdaje, zupełnie satysfakcjonujący bagażnik. Jeździłbym. Przynajmniej jako piątą z tej listy.4. Jeep Grand Cherokee WJŻródło: http://www.autoblog.com/buy/2000-Jeep-Grand+Cherokee/Jeszcze bardziej jednak jeździłbym Grand Cherokee drugiej generacji (swoją drogą ciekawe - drugie generacje zdają się tu rządzić). To zdecydowanie najbardziej męskie żelazo z tego zestawienia. I jako jedyne oferowane z silnikami V8, których dźwięk jest tak tłusty, że zatyka mi arterie cholesterolem. Ten właśnie dźwięk w połączeniu z wielkim bagażnikiem, całą masą charakteru i typową dla amerykańskich sprzętów budową typu "coś tam sobie stuka, jakaś kontrolka świeci, ale samochód ciśnie dalej i nie zamierza się zatrzymywać" sprawia, że mój ulubiony (poza pierwszym Wagoneerem) Jeep ląduje zaraz za podium. A gdybym miał wybierać wyłącznie sercem, miałby sporą szansę znaleźć się jeszcze wyżej.3. Toyota RAV4 HybridŹródło: http://fullhdpictures.com/toyota-rav4-hybrid-hq-wallpapers.html/toyota-rav4-hybridTrudno o większy kontrast między wielkim, twardym Jeepem a kompaktową Toyotą z hybrydowym napędem. A jednak to RAV4 Hybrid trafia na najniższy stopnień podium. Dlaczego? Po pierwsze - od dawna bardzo sobie cenię hybrydy i nie mam zamiaru się z tym kryć. Poza kwestią emisji (wjedziesz bliżej centrum w wielu europejskich miastach!) jest to nader oszczędne a jednocześnie zaskakująco solidne rozwiązanie - przynajmniej w japońskim wydaniu. Niezawodność kolejnych generacji Priusa każe przypuszczać, że i z "RaFałem" nie będzie inaczej. Poza tym miałem okazję przejechać się Aurisem w hybrydzie i podobało mi się. Tak, to wybór bardziej z rozsądku niż z lędźwi, jednak lubię rozsądek. I lubię hybrydowe Toyoty.2. Volvo XC90 (obecna generacja)Żródło: http://www.motortrend.com/news/2016-volvo-xc90-first-drive/#2016-volvo-xc90-t6-front-three-quarter-in-motion-02To auto miało wygrać tego topsryliona. Miało go wygrać mimo horrendalnych cen, jedynie 4-cylindrowych silników i chorób wieku dziecięcego, takich, jak notorycznie padający wyświetlacz tablicy rozdzielczej, przez co kierowca pozbawiony zostaje prędkościomierza, obrotomierza i całej reszty. Wierzę jednak, że Szwedzi (no dobra, finansowani przez Chińczyków, ale nadal Szwedzi) szybko poradzą sobie z tymi niedociągnięciami a XC90 stanie się tym, czym stać się powinien: królem klasy dużych SUV-ów. Wnętrze, zaprojektowane według najlepszych skandynawskich wzorców, jest najzwyczajniej w świecie genialne. Bagażnik pomieści cały sprzęt i jeszcze zostanie trochę miejsca. Do tego w ofercie jest hybryda. No i (tak, przyznaję, jestem fanbojem, przepraszam), to jest Volvo.Dlaczego zatem zajęło drugie, a nie pierwsze miejsce?Gdyż albowiem...1. Lexus RX400hŻródło: http://www.envisionauto.com/listing/2008-lexus-rx400h-hybrid-awd-ultra-luxury#prettyPhoto[pp_gal]/2/Nie, nie jest piękny, choć w takim kolorze, jak na zdjęciu, nie wygląda źle. Nie, nie jest szczytem luksusu, choć w zasadzie niczego mu nie brakuje. Ale jest dokładnie tym, czego oczekiwałbym od samochodu tej klasy: wygodną, pojemną landarą, która komfortowo i całkowicie niezawodnie przewiezie mnie ze sprzętem w praktycznie dowolne miejsce, ja zaś po przebyciu dowolnie długiej trasy nie wysiądę z niej zmęczony. A biorąc pod uwagę to, jak fantastycznie jeździło mi się Lexusem GS300, jest szansa, że nie chciałbym wysiadać w ogóle. Do tego, dzięki toyotowskiemu napędowi hybrydowemu, rachunek na stacji byłby nieco mniej bolesny, niż sugerowałaby umieszczona pod maską sześciocylindrówka. Wszystko to - wygoda, przestrzeń, uczciwy bagażnik, niezawodność i solidność oraz dopracowany hybrydowy napęd - sprawia, że gdybym miał jeździć SUV-em, za to dowolnym, odpowiedź byłaby tylko jedna: Lexus RX400h pierwszej lub drugiej generacji.Jeździłbym jak ch... nnno, jak cholera.

Spacerkiem i rowerkiem: włochate Włochy i okęckie odloty

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: włochate Włochy i okęckie odloty

Dziś miał pojawić się kolejny wpis z cyklu "śmignąwszy". Nastąpiło nawet samo śmignięcie (choć póki co było to jedynie karnięcie się dookoła bloku) - niestety sesja zdjęciowa, na którą miałem nadzieję w niedzielę (#przymierzbasdobagażnika), nie nastąpiła z powodów organizacyjnych. Dlatego pozostało mi tylko jedno wyjście, za które wszystkich przepraszam i kornie proszę o wybaczenie.Mix.W poprzednich dwóch mixach zwiedzaliśmy Ochotę. Zakończyliśmy na Szczęśliwicach, niedaleko parku, by teraz móc niemalże w prostej linii przenieść się na Stare i Nowe Włochy. Ustawiłem taką a nie inną trasę, by tym razem nie zaczynać, a skończyć na Okęciu. A dlaczego - przekonacie się sami.Zapraszam.Wielce Zacna KupetaFanklub Wyciągniętych z Mesy ma swoich przedstawicieli wszędzieWbrew nazwie, zbyt szybkiego odjazdu raczej się nie spodziewamMinispocik prawdziwych koneserówA to już jest koneserstwo, które zdecydowanie rozumiem i popieramPomysły ze sportową, obniżoną pseudoterenówką wcale nie są noweWrastanie, lvl expert. Swoją drogą - podczas barańskiego e-Rally po Włochach odpowiedź na to pytanie znałem już przed dotarciem do niegoBX w kombiaczu w zasadzie już nie występuje w naturzeWypalenie zawodoweNa dowolnie wybranym bokuDziś w ofercie są zazwyczaj odcienie srebrnego i szarego, zaś ponad 30 lat temu zdarzało się kilka odcieni zieleni. Czasami na jednym aucie.Interesujące porównanie rozmiarów pierwszego 911 Turbo ze współczesnym MiniMiędzy nami KaczkamiOoo, a tu odbywa się wrastanie lvl master: gnicie grata razem z lawetą.Ktoś tu zdecydowanie lubi Transity.Generalnie dość łatwo można odgadnąć ulubioną markę właściciela terenuChoć nie ogranicza się tylko do tej jednej"Moje, nie oddam!"A mówili - od Iveca to z daleka999 to 666 do góry nogami. PRZYPADEK?Zamiast ładować to wszystko na na tylną kanapę można było zanabyć kąbiacza.Skoro jesteśmy przy Volvach... MATKO BOSKO KOCHANO. Tu nawet kolor jest idealny.Zombie apocalypse in 3...2...1...Tymczasem 16 lat temu205 sławiąca Wyciągniętych z Mesy, bardzo mi miłoW126 udający W220, czyli old to newOstatnio przedliftowe Tipo wypływają znacznie częściej niż w poprzednich latachJak już wspominałem, Ścierra to całkiem niezły pomysł na taniego jaktajmera pędzonego na zad. O ile da się znaleźć niezdezintegrowaną.Wehikuł Absolutnie ZgnityPrzedliftowym AX-em na czarnych pod ogródki działkowe na Okęciu. Wszystko na swoim miejscu.Jak już zapowiedziałem, kończymy na Okęciu, kilkaset metrów od terminali. Tam zaś ładujemy się w samolot i lecimy. A gdzie - przekonacie się już niedługo.Do najbliższego.

Basista się bawi: Garbusy

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Basista się bawi: Garbusy

Dzień dziecka minął pod znakiem mixu, jednak moje wewnętrzne dziecko domaga się opisania kolejnego fragmenciku kolekcji gromadzonej pod pretekstem edukowania Młodzieża w temacie tzw. prawdziwej motoryzacji. Poza tym trochę niezręcznie byłoby przedwcześnie wystrzelać się z miksów w oczekiwaniu na "prawdziwe" tematy, które pojawią się już wkrótce.Już jako dziecko pałałem dość mocno do klasycznej motoryzacji. Moi koledzy zachwycali się Mercedesami, Porsche i Ferrari, zaś mnie najbardziej kręciły graty. A tym, którego wielbiłem najbardziej, był Garbus.Oczywiście miałem w dzieciństwie kilka zabawkowych Garbusów. Najlepiej pamiętam żółtego Transformersa (zresztą do dziś uważam, że żółty jest idealnym kolorem dla Garbusa). Teraz, po latach, gdy sam dorobiłem się przychówku, stwierdziłem, że wśród "materiałów edukacyjnych dla Młodzieża" (taaaa...) koniecznie musi znaleźć się najbardziej chyba znana uśmiechnięta maska w historii motoryzacji.A w efekcie znalazły się cztery.Pierwszy Garbus, którego zanabyłem dla Młodzieża (jjjasne), to pochodzący z wczesnych lat 70. model 1302 z szerokiej gamy bardzo popularnej firmy Welly - tej samej, która wyprodukowała spoczywające w pudle z autkami "do wręczania w swoim czasie" Pińcetkę, Dwacefałkę, Trabanta i kilka innych. Wykonany został w najpopularniejszej chyba skali 1:43 i trzeba przyznać, że jak na produkt typowo budżetowy prezentuje się zupełnie nieźle.Owszem, można przyczepić się takich detali, jak niedbale namalowana uszczelka tylnej szyby, ale całość jest dość ładna. Mamy tu nieźle odwzorowane koła i zderzaki, światła mają odpowiednią wielkość, a do tego - co wcale nie jest oczywiste - udało się dość przyzwoicie oddać widok podwozia z jego centralną, rozgałęziającą się przy silniku rurą nośną.Zwierz tymczasem rósł sobie (co zresztą nadal ochoczo uskutecznia) i choć nie osiągnął jeszcze wieku i ogólnego ogarniactwa uprawniającego go do otrzymania Garbusa by Welly, okazał się na tyle zainteresowany tematyką samochodzików, że szybko zaczął dostawać mniejsze, typowo zabawkowe autka w ilościach zahaczających niemalże o hurtowe. Między innymi przejął od swego wujka kolekcję dość sędziwych resoraków, wśród których znalazł się modelik Garbusa z 1962 roku wyprodukowany przez Matchboxa.Matchboxowska wersja Beetle'a '62 jest dość ciekawa - nie tyle ze względu na reklamę burgerowni, co z uwagi na faltdach, który nie był chyba najczęściej wybieranym elementem wyposażenia. Do tego, jak znaczna część innych produktów Matchboxa, samochodzik wyposażony jest w hak - zapewne po to, by zachęcić do zakupu jednej z kilku znajdujących się zazwyczaj w ofercie brytyjskiej firmy miniaturowych przyczep.Tak poza tym jest to typowy Matchbox z przełomu lat 80. i 90. - dość solidny, ale z uwagi na plastikowe podwozie nie tak pancerny, jak wyroby firmy z wcześniejszych lat, niezbyt dokładnie oddający detale, ale mimo tego prezentujący się całkiem nieźle. Szału może nie ma, ale dramatu też nie. Garbus to Garbus - jest się z czego cieszyć.Lata sześdziesiąte reprezentuje też kolejny zabawkowy Garbus sprawiony Młodzieżowi - nieco większe, wykonane w skali 1:34 autko firmy Kinsmart. Jest to jeden z ulubionych samochodzików mego dziedzica - choćby dlatego, że posiada otwierane drzwi i coś, co dzieci w każdym wieku lubią najbardziej, czyli silniczek na sprężynę.Kinsmart specjalizuje się w niedrogich autkach typu "pull-back action" dostępnych głównie na stacjach benzynowych (tam zresztą zakupiłem tenże egzemplarz). Budżetowego charakteru nie da się ukryć - proporcje nie zgadzają się w 100%, niektóre detale (choćby tzw. fletnerki) są dalekie od ideału, rozstaw kół jest odrobinę za szeroki, same koła sprawiają wrażenie wziętych raczej z późniejszych wersji. Mimo tego, całość sprawia sympatyczne wrażenie - choćby dzięki takim szczegółom, jak nieźle odwzorowana kierownica.Autka z napędem (szczególnie sprężynowym) mają tę zaletę, że szczególnie dobrze bawi się nimi z dziecięciem. Tak jest i w tym przypadku - ojciec i syn potrafią spędzić  parę ładnych chwil puszczając do siebie wzajemnie trzy "naciągane" samochodziki, wśród których znajduje się dwukolorowy Garbus. A jeśli  dziecię jest w nastroju na nieco bardziej samodzielną, pełną skupienia zabawę, otwierane drzwiczki są jak znalazł. Młodzież potrafi spędzić naprawdę sporo czasu na otwieraniu ich i zamykaniu, cały czas snując przy tym monolog w swoim własnym zwierzojęzyku.Niektóre zabawki nie są przeznaczone dla malutkich łapek ze względu na ilość detali, które - będąc niezbyt ostrożnym z racji wieku mlolęciem - łatwo jest zdemontować a następnie przyswoić drogą paszczową. Z innymi lepiej poczekać ze względu na ich całkowity rozmiar. Tak jest też w przypadku ostatniego z Garbusów, który trafił pod nasz dach, a który znaleziony został w czekoladowym jajku, gdzie pełnił opowiedzialną funkcję niespodzianki."Jajeczny" Garbus jest nie tylko najmniejszym modelem z całego zestawu Volkswagenów, ale również reprezentuje najstarszą z nich wszystkich, pochodzącą z przełomu lat 40. i 50. wersję, odznaczającą się m.in. dzieloną tylną szybą. Cieszy to, że mimo mikrego rozmiaru i skrajnej taniości (bylejaki plastik, którego koszt jest wystarczająco niski, by nie podnosić ceny jajka z niespodzianką) wiele detali się zgadza - choćby tył, gdzie poza dzielonym oknem mamy charakterystyczne dla tamtych roczników wyloty powietrza czy przetłoczenia pokrywy silnika.Generalnie trudno się czepiać - proporcje są zachowane a sporo szczegółów zostało odwzorowanych mimo rozmiarów i konieczności redukcji ceny do absolutnego minimum. Jasne, nie jest to w żadnym wypadku niezwykle cenna ozdoba kolekcji, ale nie zmienia to faktu, że wyciągnięcie z jajka z niespodzianką malutkiego, niebrzydkiego Garbuska we wczesnej wersji jest czymś nader miłym.Od mego dzieciństwa minęło już dużo czasu, jednak sentyment do niektórych mych upodobań z tamtych lat pozostaje - choćby właśnie do Garbusa. Wciąż trudno oprzeć mi się tej uśmiechniętej blaszanej mordce. Tym bardziej cieszę się, że ten właśnie model ma tak liczną reprezentację wśród przeznaczonej dla Młodzieża kolekcji. Mam tylko nadzieję, że mój spadkobierca też go polubi.A że to VW? A chrzanić to. Garbus to zupełnie osobna kategoria. To po prostu Garbus, i tyle.

Basista kontra Qltura: Cytryn i Gumiak opowiadajo

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Basista kontra Qltura: Cytryn i Gumiak opowiadajo

Spacerkiem i rowerkiem: jeszcze większa Ochota

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: jeszcze większa Ochota

Dziś jest 1 czerwca. Dzień Dziecka, znaczy. Z tej okazji wypadałoby zapodać kolejny odcinek z cyklu "Basista się bawi", ale powoli zaczynam tracić serce do tej serii - nie tylko z powodu oszałamiającego wręcz odzewu na jej przedostatni odcinek. Nie wykluczam, jeszczę wrzucę jeden czy drugi wpis dotyczący któregoś z autek walających się w pudle, do którego Młodzież regularnie wyciąga łapki pytając: "kółka?" (cwaniak już wie, gdzie są schowane dobrutki), jednak na pewno nie będą to już regularne wrzuty.Na szczęście Dzień Dziecka można obchodzić nie tylko przy pomocy zabawek i inszych atrakcji typowych dla wieku bliższego narodzinom niż studniówce - na przykład ciesząc się jak dziecko z powodu upolowanych złomów. I to upolowanych nie tylko przez siebie.Jak już zapowiedziałem poprzednio - Ochota, którą dość regularnie przemierzam na bicyklu, została podzielona na dwie części. W tworzeniu drugiej zaś, ze względu na zamieszkiwanie danej okolicy, niebagatelny udział miał niejaki Ascot.Ruszamy.Jak już kilkukrotnie wspominałem, Oldsmobile można tłumaczyć jako Grzybowóz (fot. Ascot)Wartburga Atakuje KorozjaDawno nie gościliśmy tu Ojca BaldwinaTych Accordów jeszcze trochę zostało, ale na czarnych to już rodzynWszystko źle, czyli BBS-y (lub ich kopie) na tle korposiedziby wąsatego makaroniarza-psychopatyTeraz wlaściciel mógłby zacząć wołać tak z 40kWrosło Autko, OjejO, WUKDoskonały WUZNiezwykle rzadki przypadek, gdy ten kolor de facto wyróżniaBardzo ładna stylówa, daję czysta i zabieramTak, wszyscy warszawscy złomołowcy go znają. Nie, już go tam nie ma. Tak, smutno mi bardzo.Ino myk!Przedliftowa Corsa A to już rzadkośćKadett E w kombiaczu też nie zdarza się codziennie, nawet poliftowyPrzedlift zaś jest godzien uwagi w każdej wersjiA to już jest Rekord świata!Kurdeż, jednak chciałbym.Proszszsz, że niby nie da się połączyć stylu, sportu i praktyczności? (fot. Ascot)Porównanie rozmiarów dużego, luksusowego coupe zaprezentowanego w latach 70. i dzisiejszych kompaktów (fot. Ascot)W takiej Beczce to można się toczyć. (fot. Ascot)Nova - następca Stara (fot. Ascot)W przypadku takiego ogumienia nawet nie widać, jeśli złapało się kapciuchaNajśmieszniejsze jest to, że były produkowane w tym samym czasieKończymy trwałą cząstką subatomową z grupy barionów o ładunku +1.Następny przystanek - Włochy. A potem zrobi się jeszcze ciekawiej.

Śmignąwszy: Całkiem Luksuśna Kupeta

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Śmignąwszy: Całkiem Luksuśna Kupeta

Jak wiadomo, idealnym samochodem dla basisty jest kombiak. Ewentualnie van. I jedno i drugie dysponuje przeważnie pokaźnym kufrem, który do tego można jeszcze łatwo powiększać. Hatchbackom zazwyczaj brakuje dużego bagażnika, za to dają radę pod względem uniwersalności i elastyczności kształtowania przestrzeni bagażowej, zaś z sedanami jest zazwyczaj dokładnie na odwrót. Zupełna kicha natomiast następuje w przypadku coupe - ani to pojemne, ani uniwersalne, basu nie wrzucisz, do dupy z takim układem (no chyba, że na co dzień masz coś w miarę praktycznego, a coupeta to smakowity klasyk na weekendy). Oczywiście są jednak wyjątki. Z dwoma z nich (Ford Mustang i BMW E36 coupe) miałem już okazję się kiedyś zapoznać. Na przejażdżkę trzecim pora przyszła niedawno.Niespełna dwa tygodnie temu wybrałem się do Nadarzyna na wystawę Oldtimer Warsaw Show. Nie kryję, że do odwiedzenia tego miejsca akurat w sobotę przyciągnął mnie nie tylko sam event, ale i osobistość, którą miałem tam poznać, czyli Szczepan ze znanej i słusznie lubianej Automobilowni. Szczepan, zgodnie z moimi przewidywaniami, okazał się przesympatycznym facetem, a poza możliwością spędzenia z nim (oraz z równie pozytywnym obywatelem znanym pod nickiem Hurgot Sztancy) paru chwil wśród mniej lub bardziej smakowitych klasyków miałem okazję zrobić małą lecz miłą rundkę jego wehikułem, czyli Mercedesem CLK 280.Druga generacja CLK, oznaczona fabrycznym kodem W209 (lub, wedle innych źródeł, C209 - nie wiem, czy Mercedes zrezygnował finalnie ze stosowania różnych liter w zależności od nadwozia) weszła do produkcji w 2002 roku. Tak, jak poprzednik, bazowała na współczesnej sobie generacji klasy C, czyli w tym przypadku modelu W203. Również tak samo, jak poprzednik, występowała jako 2-drzwiowe coupe lub kabriolet. Tym, co natomiast odróżnia drugą generację CLK od pierwszej już na pierwszy rzut oka, jest przód. Zamiast klasycznego "celownika" umieszczonego na masce mamy tu dużą gwiazdę na grillu - czyli ten element, który od premiery pierwszego, legendarnego SL-a odróżnia sportowe modele Mercedesa od "cywilnych" sedanów i kombi.Sportowe i ciężarowe. I terenowe. I autobusy.Sylwetka niemieckiego coupe jest... ładna. Po prostu ładna. Trochę brak tu dostojnych, majestatycznych niemal linii starszych modeli czy ostrych, agresywnych cięć następcy, ale patrzenie na W209 (czy tam C209) nie męczy oka. Przy bliższych oględzinach można nacieszyć zmysł wzroku całkiem smakowitymi detalami - takimi, jak choćby "diamenciki" kierunkowskazów ukryte w kloszach reflektorów.Całkiem przyjemnie prezentuje się również wnętrze CLK - szczególnie typowo mercedesowski zestaw wskaźników z dużym, okrągłym wyświetlaczem wpisanym w prędkościomierz. Nie do końca zachwycają mnie nieszczególnie pasujące do reszty krągłe nawiewy (szczególnie te zgrupowane pośrodku deski rozdzielczej), kierownica (zdecydowanie wolę trójramienną z nowych modeli - ma nieco vintage'owy styl) oraz zestaw przełączników na lewo od kierownicy, ale generalnie można uznać to za czepialstwo. Tym bardziej, że całokształt jest bardzo solidnie wykonany a zastosowane materiały są nader przyzwoitej klasy.Całkiem wysoką klasę prezentuje również komfort wnętrza - przynajmniej tak długo, jak siedzimy z przodu. Siedzenia są wygodne, miejsca jest dość a większość przełączników znajduje się pod ręką. Oczywiście można tu natrafić na typowo mercedesowskie idiosynkrazje, jak na przykład "nożny ręczny", czyli hamulec postojowy uruchamiany pedałem po lewej stronie a zwalniany za pomocą uchwytu w desce rozdzielczej, jednak fani marki kochają ją również za tego typu patenty. To między innymi dzięki nim wiemy, że siedzimy w Mercedesie.Niestety, pasażerowie tylnej kanapy nie doświadczą utożsamianego z trójramienną gwiazdą luksusu a proces wsiadania i wysiadania (szczególnie jeśli jest się Leniwcem-Grubasem) nie ma za wiele wspólnego z dystyngowaną godnością. Mówiąc wprost - jest dość ciasno (przynajmniej nad głową) a wsiadanie może być w miarę bezproblemowe jedynie dla kogoś dość szczupłego i wysportowanego. A ja nie należę do żadnej z tych grup.Ale przynajmniej widok jest całkiem przyjemny.Pod maską Szczepanowego egzemplarza znajduje się mniejsza z dwóch benzynowych widlastych szóstek dostępnych w poliftowej wersji. W tym przypadku oznaczenie CLK 280 oznacza... silnik o pojemności 3 litrów. Nie jest to pierwszy ani ostatni raz, gdy oznaczenie nie jest zgodne z pojemnością co nie zmienia faktu, że nie za bardzo łapię sens takiego manewru - szczególnie, jeśli oznaczenie wskazuje na niższą pojemność niż w rzeczywistości. Na szczęście oznaczenie nie ujmuje sześciocylindrówce kultury pracy ani osiągów. Silnik brzmi aksamitnie, z lekką chrypką charakterystyczną dla jednostek V6, jednak chrypka ta jest bardzo delikatna, wręcz miękka. Miękko pracuje także automatyczna skrzynia. Jedynie kickdown powoduje leciutkie szarnięcie - a i ono zdaje się subtelne, niczym stłumione poduchą.Oprócz delikatnego szarpnięcia kickdown powoduje również bardzo energiczne katapultowanie auta w przód. 231 KM i 300 Nm momentu obrotowego robią swoje. Choć i w tym przypadku odbywa się to w kulturalny, pozbawiony brutalności sposób. Tak - uczucie przyciśnięcia potylicy do zagłówka jest nader miłe, jednak nie towarzyszy temu wściekły ryk silnika czy wywołany strzałem adrenaliny ślinotok. Po prostu dobre osiągi połączone z dobrym komfortem.Właśnie, komfort. Od lat cenię Mercedesy za ich wygodę, na którą składa się między innymi nieco kołyszące resorowanie. W CLK jednak nie znajdziemy kanapowatego charakteru - zawieszenie jest zestrojone nieco sztywniej, niż w sedanach i kombiakach Mercedesa, którymi miałem okazję jeździć. Nie oznacza to, że jest twarde - wszak to wciąż jest Mercedes, i to z tych dla dorosłych. Nawet na nierównej drodze nie ryzykujemy zamiany ważnych organów miejscami. Inżynierowie ewidentnie chcieli umożliwić kierowcy korzystanie z dobrych osiągów również na krętych drogach nie skazując go przy tym na rezygnację z całkowicie zadowalającego poziomu wygody.A jak się okazuje, z przewozu basu też nie trzeba rezygnować - pod warunkiem, że przewozimy go w miękkim pokrowcu.Jak napisałem na wstępie - coupe nie służą do tego, by być praktyczne. Nie znaczy to jednak, że bagażnik musi być mikroskopijny. W CLK zdecydowanie taki nie jest. 435 litrów to zupełnie niezły wynik jak na wariant nadwozia, w którym możliwość przewozu gratów jest na jednym z ostatnich miejsc branych pod uwagę. Do tego okazuje się wystarczająco szeroki, by łyknąć bas w pokrowcu w poprzek i wystarczająco głęboki, by zmieścić go na skos. Niestety, wiesła w twardym futerale bez złożenia oparcia  raczej się nie wepchnie.Podsumowanie, czyli zady i walety:Mercedes CLK 280 to kawał dobrego samochodu dla kogoś, kto szuka wygodnego, szybkiego coupe przeznaczonego raczej do turystyki niż do sportu. Komfortowe wnętrze (no, z przodu), dynamiczny silnik, miękko działający automat i zawieszenie stanowiące przyzwoity kompromis między wygodą a prowadzeniem mogą się podobać, tak samo, jak sympatyczne, wskazujące na dopracowaną, przemyślaną konstrukcję smaczki w rodzaju bezramkowych szyb automatycznie opuszczających się odrobinę przy otwieraniu drzwi i dociskanych w momencie ich zamknięcia. Do tego, wedle słów właściciela, zużycie paliwa utrzymuje się na rozsądnym poziomie, zaś pod względem niezawodności nie można temu autu czegokolwiek zarzucić. Czy zatem kupiłbym go, mając odpowiedni fundusz i chcąc wyposażyć się w coupetę? Otóż... nie do końca. Tak, jest to świetny samochód, ale troszkę zbyt kompromisowy. Brak tu nieprawdopodobnego luzu i lekkiej kanapowatości Mustanga czy, z drugiej strony, ostrego pazura E36 (które jednak pochodzi z wcześniejszej dekady). To wysmakowane, dopracowane auto dla kogoś, kto po prostu chce coupetę spod znaku trójramiennej gwiazdy. I choć sam nie zapałałem doń gorącym uczuciem, nie mam wątpliwości, że to naprawdę świetna konstrukcja.Plusy:dopracowaniekomfort (wnętrze z przodu i niezłe zawieszenie)osiągisolidność i niezawodnośćzupełnie akceptowalne zużycie paliwaMinusy:bardzo niewygodne wsiadanie do tyłu i niewiele miejsca tamżeniewielka praktyczność mimo niezłego bagażnika (to coupe i co zrobisz jak nic nie zrobisz)nieco zbyt mało wyrazisty charakterCo nim wozić:Jeśli chcesz używać Mercedesa CLK do przewozu basów, pamiętaj, że głowa i paczka już raczej nie wejdą. Pozostaje samo instrumentarium - a tutaj dobrze pasować będzie choćby Marleaux Consat. Pytanie tylko, czy chcesz tak drogi instrument przewozić w miękkim pokrowcu.

Spacerkiem i rowerkiem: mix bardzo ochoczy

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: mix bardzo ochoczy

Jak zapewne niektórzy z Was (a przynajmniej ci, których to interesuje) zauważyli, ostatnimi czasy Moja pisanina składa się zasadniczo z relacji z eventów przeplatanych mixami. Już niedługo schemat zostanie przełamany, jednak jeszcze tym razem uraczeni zostaniecie zbiorem zdjęć mniej lub bardziej nieciekawych sprzętów upolowanych w kolejnej dzielnicy.Tytuł cyklu - "Spacerkiem i rowerkiem" - ma swoje źródło. Większość ze zdjęć strzelona została podczas mych spacerów z Młodzieżem (co aktualnie jest nieco utrudnione, gdyż jest już za duży, by grzecznie siedzieć w wózku i ewentualnie kimać, a jeszcze nieco za mały, by dotrzymywać kroku swemu ojcu podczas krajoznawczych eskapad), a część w trakcie pociskania na bicyklu. A jako, że pociskam głównie do pracy i z, siłą rzeczy większość strzałów dokonywana jest na tej właśnie trasie. Tak się zaś składa, że mieszkając na Mokotowie i pracując na Woli niedaleko Dw. Zachodniego jeżdżę zasadniczo przez całą czerokość Ochoty. I tę właśnie dzielnicę zwiedzimy tym razem. A raczej jej część - połów uskuteczniony na przestrzeni ostatniego roku (czy półtora) okazał się tak bogaty, że wzorem Mokotowa postanowiłem rozłożyć materiał na dwie części. Pierwsza z nich (czyli właśnie ta) obejmuje tereny na północ od ciągu ulic Banacha i Bitwy Warszawskiej, w drugiej zaś możecie spodziewać się gościnnego udziału jednego ze Stałych Czytaczy. Startujemy na Polu Mokotowskim, które, jak sama nazwa wskazuje, administracyjnie leży na terenie Ochoty.Mam wrażenie, że od 924 do 968 szyby i drzwi pozostały takie sameKiedyś Audi potrafiły być naprawdę fajneNie Vento, tylko Maluch. Po Vento ani WID-u ani słychu.Z ziemi złombolskiej do PolskiHere Yu goMówta co chceta, uważam, że jest absolutnie piękny.Muskularne błotniki, długa maska, a pod nią 190 KM. Jakoś smutno się robi.Z czasów, gdy S to naprawdę była klasaTu nie ma co komentować, tu pozostaje się zachwycaćCzy tylko ja zauważam ten zniechęcony wyraz pyska?Jedno DełuDrugie DełuJeden wrastający ELDrugi wrastający ELJeden stylowy SzwedDrugi stylowy SzwedTrzeci stylowy SzwedCzwarrrJEZUSMARYJO!!!Stan przeultramegaigiełkaJak działa to po co zmieniać?Do piekła pozostało 111Zawsze mówiłem, że to strasznie WUIowe autoA to już jest sztukaKUPIĘ za stówę lub dwieTerios był niedorzeczny już w momencie debiutu. Teraz powoli staje się zajebisty.AJ WAJ!Ascona - mistrzginie. TAK, WIEM, JUŻ KIEDYŚ WALNĄŁEM TEGO SUCHARAJest solidnieCiekaw jestem, ile procentowo Kaszli jest na czarnychPocisnąłbym na rajd WUK-a. A nie, tam można do '86.Tak w ogóle to sporo tam hodują TrabantówO, proszę, kolejnyTrochę "overrestored", ale i tak piękna. Propsy!Po wierzchu pięknie, pytanie, jak od spoduBo tutaj spodu już raczej nie ma. Większości reszty też nie.Ależ to miało genialną sylwetkę. I nędzną technikę.Od lat kipruje i przestać nie zamierzaWOT, kakaja haroszaja germanskaja maszinaSmutny los 90% CalibrI tylko śmignął.Do następnego.

Eventualnie: Nostalgia na Marsa

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Eventualnie: Nostalgia na Marsa

Miniony weekend był dość wyjątkowy pod jednym względem: w tym samym czasie, za to w dwóch różnych, mocno oddalonych od siebie miejscach, odbywały się dwie motoryzacyjne imprezy poświęcone bardzo zbliżonej tematyce. Pomysł, by dwie w zasadzie konkurencyjne imprezy organizować dokładnie w tym samym terminie, da się określić jako bardzo polski, w specyficznym tego słowa pojmowaniu. No ale nic, udało się zaliczyć obie - i fajnie, bo obie ciekawe, szkoda tylko, że nie miałem możliwości zauczestniczyć we współorganizowanym przez Fi rajdzie startującym pod nadarzyńską halą. Ale za to kopsnąłem się z Młodzieżem na drugi dzień Auto Nostalgii. I stwierdzam, że wciąga ona kolektorem dolotowym wystawę w Ptaku.W przeciwieństwie do trzech poprzednich Auto Nostalgii, na których byłem, postanowiłem zaparkować sobie na słoneczku. I od razu zauważyłem, kto (jak zawsze zresztą) raczył uświetnić swoją obecnością tę zacną imprezę. Ciekawe tylko, czy wkręcił się na krzywy ryj, bo on przecież taki biedny. Tak biedny, że za wygranego w konkursie M1 Citroena DS5 kupił kolejnych kilka Wartburgów celem zgnicia, a tego, którego niszczy na co dzień, zaparkował zajmując 2 miejsca dla inwalidów naraz.Sporo miejsca - ale to już ze względu na długość zestawu, nie mentalny stan kierownika - zajęła też laweta z nader urokliwym kabrioletem najwyżej niegdyś cenionej przez większość ludności marki.Oczywiście, tradycyjnie już, kilkanaście miejsc przed samym wejściem do hali było zarezerwowanych dla posiadaczy pięknych klasyków.Takich jak Polonez Kombi i YugoNie zabrakło też mniejszych i większych marzeń z lat słusznie nam minionychZ Holandii przybył dowód, że jara się tam dość gruboZe Szwecji przybył dowód, że żelazo to jednak potrafią sklecić dobreBardzo dobre wręczSzwecja, Francja i Japonia zjednoczone w dziele budzenia zachwytuKONCENTRAT POŻĄDANIAWłoskie i japońskie recepty na sportowy sprzętPierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy po wejściu do budynku, była kolejka. Jej długość przypominała stare, niekoniecznie dobre czasy. Na szczęście prędkość jej przemieszczania się była znacznie bardziej współczesna. Drugą rzeczą było śliczne BMW pamiętające lata szkolne mego dziadka.Już po dostaniu się do środka miałem okazję przypomnieć sobie, co najbardziej przeszkadza mi w tego typu eventach.LUDZIE.Na nieco mniejszej niż w Nadarzynie powierzchni zgromadzono więcej samochodów. I zdecydowanie więcej zwiedzających. A wiadomo, że nic tak skutecznie nie psuje zdjęcia auta, jak człowiek. Szczególnie taki, który sekundę po tym, jak wyceluję mój aparat w dany punkt, zazwyczaj jeszcze chwilę wcześniej ładnie wyeksponowany, natychmiast włazi w kadr. I sterczy w nim przez następny zafajdany kwadrans, filozoficznie kontemplując odbłysk światła na zderzaku a jednocześnie zajmując idealnie to miejsce, które uniemożliwia zrobienie danemu obiektowi jakiegokolwiek sensownego zdjęcia.Na szczęście pokłady mej anielskiej cierpliwości nie ustąpiły dziś mojej wrodzonej (i wzmacnianej doświadczeniem) mizantropii, dzięki czemu a) udało mi się upolować większość z upatrzonych przeze mnie sprzętów (niekiedy po kilkunastominutowym czekaniu w jednym miejscu), b) piszę te słowa jako człowiek wolny od oskarżeń o ciężkie uszkodzenie ciała.A warto było nie dać służbom porządkowym powodu do wskazania mi drogi do wyjścia i obejrzeć wszystko, co było do obejrzenia.Stoisko Classicauto poświęcone było Najlepszej MarceW kwestii ilości żelaza było bardziej niż skromne, ale nader miłe dla okaHistoria najlepszych żelaz do upalania na co dzieńNa stoisku konkurencyjnego Automobilisty też było na czym zawiesić gałkę ocznąAle i tak oczywiście od razu pognałem w kierunku sędziwych CytrynGdyż albowiem MIŁOŚĆCiekawe, czy rzeczywiście wychodziły też w takim kolorzeTajemnica płynnych ujęć w ruchu wyjaśnionaAle i tak najtłuściej było w temacie włoszczyznyTam też, oprócz zmysłowych pieszczot wzroku, było chyba najwięcej typów "a se stanę i będę stał ad mortem defecatam"Dlaczego współczesne rajdówki tak nie wyglądają?To był sportowy sedan, nie ważąca osiem ton trójka w dyzluFiacie, wróć do tego, co robiłeś w latach swej świetności!Nie brakowało też koszmarków - choćby tylko lakierniczychGdyby ta stylistyka została połączona z dorównującą jej jakością, Lancia byłaby dziś premiumem wśród premiumówŻuliaJak to napisał Z. Łomnik: "lata 80 - Włosi naqrwiają kanty, CAŁĄ MASĘ KANCIASTYCH KANTÓW"Pisałem to już kiedyś, napiszę i teraz: następca Punto powinien być współczesną interpretacją 127.W dzieciństwie to był mój ulubiony kolor. I nadal uważam, że Kaszlak wygląda w nim genialnieWidzę go już na którejś imprezie z rzędu. To jakaś rzadka wersja klasy rodzyn?Wśród Niemcowni niewiele mnie zainteresowało, acz to, co przyciągnęło moje oko, było zaiste ładneDo Garbusów mam słabość od dzieciństwa.Porównanie T1 z DKW Schnellasterem, Tempo Matadorem, Goliathem Express, Gutbrodem Atlas i Lloydem LS/LT600 byłoby GENIALNEMój ulubiony model BMW w najrzadszej wersji i w "nitowym" stanie, POPROSZĘPoza stoiskiem klubu Citroena, piękne hydrowozy były rozrzucone po innych częściach haliTak się zastanawiam, czy GS aby nie urasta do miana mojego ulubionego (obok DS-a) Citroena ever. To mój wymarzony klasyk.Choć 2CV też jest w ścisłej czołówce. A niezgnita rzeczywiście stanowi dobrą reklamę środka antyrdzowegoTak samo, jak w przypadku Fiata, najlepsze lata Peugeota przypadły na lata 60. i 70.Stoisko Stada Baranów było tradycyjnie jednym z najlepszych na całej imprezie Tego to auta (tylko w innym kolorze) szukał Ashton Kutcher w jednej z najbardziej żenująco nieśmiesznych komedii w historii kinematografiiCo młodsi mogą tego nie wiedzieć, ale oba auta ze zdjęcia to ten sam producentZ.Łomnikowe Carry (ponoć ostatnia okazja by obejrzeć je w stolicy) i krytycznokulinarna Łada zadawały kłam twierdzeniu, że stare żelaza są mało zieloneNie dotarł na ślubRejestracja tego z lewej wskazuje na przeznaczenie rajdonawigacyjneNie jestem stuprocentowy przekonany do takiego wykańczania wnętrza NysyMotoryzacja socjalistyczna, czyli burżuazyjny luksus dla równiejszychBardzo dobra stylówaZ lewej dobry zawodnik na Rajd Żuka, z prawej na NityNa drzewach, budynkach, gołębiej kupie...Nazewnictwo Wartburga było trochę niejednoznaczne. 311, 312 i wczesny 353 mogły równie dobrze nosić znaczek 1000....ale PO COJapońszczyzny nie było może zbyt wiele......za to była całkiem smakowita.Lots of Wankel. WANKEL. Hurrr hurrr hurrrKurdeż, każda generacja Civica mówi do mnie w ten czy inny sposóbOczywiście niektóre bardziej od innychOoo, ktoś tu zgapiał z MustangaPierwsza CorollaTak, jak pisał Tymon, jednym z najciekawszych stoisk było to poświęcone nieco zapomnianej już marce JensenNa szczęście są tacy, którzy nie zapominają i nie pozwolą zapomnieć reszcie świataCholernie ciekawe sprzętyDo tego jest spora szansa, że bas by wszedłNajlepsza jednak była ta sztukaDobra stylówa, ja bym zostawiłO, tu by bas wszedł na pewnoMnie jednak zgniotło zupełnie co innegoSTEAMPUNKOWE RZEŹBY MOTORYZACYJNE!!!CUDOWNOŚĆ!!!Dziękuję, do widzenia.

Eventualnie: klasyczny Ptak

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Eventualnie: klasyczny Ptak

W chwili obecnej powinienem być na imprezie firmowej. Jednak tak się złożyło, że aby na nią wejść, należało mieć ze sobą zaproszenie, ja zaś zapomniałem go pobrać. Dlatego siedzę sobie w domu, popijam cydr i zamiast baunsować przy Brodce ze sporym ukontentowaniem przeglądam zdjęcia z dzisiejszego wypadu na evencik z klasykami w roli głównej.W podwarszawskim Nadarzynie mieszcą się hale wystawiennicze o ociekającej... no, powiedzmy, że prestiżem nazwie Ptak Warsaw Expo. W ten weekend zaś służą one jako miejsce, gdzie ludzie, którzy za absurdalną kwotę chcą pogonić klasyka mogą pokazać go ludziom, którzy chcą sobie takiego zanabyć. Ja zaś, choć ze względu na stan konta raczej nie jestem na kupnie, stwierdziłem, że luknę, co tam co poniektórzy oferują na sprzedaż tudzież pokazują bez zamiaru zbycia.A oferują całkiem dużo i pokazują dość dobrze.Od razu po przyjeździe miałem niekłamaną przyjemność poznać Szczepana z Automobilowni i jednego z najaktywniejszych komentatorów znanego pod nickiem Hurgot Sztancy. I właśnie w tymże mocnym składzie udaliśmy się zwiedzać Ptaka.Na parkingu można było znaleźć sprzęty, które równie dobrze pasowałyby do środkaSŁODYCZ, MIŁOŚĆ, PRZYTULANIECiekawe, czy to ta na bazie TriumphaPrzed czy po zabezpieczeniu?1000 Małych BłędówCzy aby nie startował w Nitach 2012?Bas wszedłby.JA WSZEDŁBYM, Z BASEM CZY BEZCiekawe, co pod tymi sierpamiW tej wersji ma coś z przedwojennej stylówyUnimog raczej nie zaniemogJak zepsuć genialną sylwetkęNeue Klasse, czy 2- czy 4-drzwiowe, to najpiękniejsze BMW ever, koniec, kropa.914 to może nie było najpiękniejsze Porsche ever, ale i tak bardzo lubięCiekawe, jak szybko Gargamel doprowadziłby go do stanu zgargamelonegoAuto sportowe na zimno i na gorącoNie no, one były wspaniałeWzorzec kombiWzorzec sportowo-luksusowego sedanaNie wiem, czego to wzorzec, ale cholernie to wielkieA to zdecydowanie wzorzec Mustanga. Najlepsza buda w najlepszym kolorze.Nie mam pojęcia co to, ale ma tylne światła od Peugeota 505Polacy nie gęsi i swój debilny mikrosamochód też mieliHistoria porażek polskiej motoryzacjiStraszny żal, że nie weszła do produkcjiTu też trochę szkoda - ale przynajmniej jest przy czym zapozować w sweterkuOgarNIEOGARW sylwetce Warsa widać inspirację Kadettem DAle jego też Polacy nie dostali, "macie 125p na talony, żryjcie gruz"Beskid. Bez kitu.Fabrycznie nowe 30-letnie Mazdy oferowane były w cenach zbliżonych do obecnych modeli69k, nawet za idealnego GTX-a, to trochę dużoPonoć takiego miał Jarvis Cocker z Pulp. I wanna drive like common peo... nie, czekajO, WARSZAWA KUPEO, JAKIE STARE AŁDI, TYLKO DLACZEMU KÓŁKÓW W ZNACZKU NI MAKiedy GM nie wstydziło się amerykańskiego pochodzeniaNATYCHMIAST.GDZIE MÓJ KAŁACH I NAJBLIŻSZY BANKNie przerejestrowywałbymKolejna zapomniana marka, o której powinien napisać SzczepanBył czas, gdy Fiat oferował jednocześnie 500 i TO.WspaniałośćNa stoisku Wyszukanych Samochodów ktoś zdecydowanie lubił ten kolor. Się nie dziwię.Zrobić podwozie i mechanikę, wizualnie zostawić, NA NITY. Najlepiej w podartym garniaku.Tu tak samoI tu. Nic bym nie zmieniał w stanie wizualnym. No, może poza klamką.Najgenialniejsza wersja jednego z najpiękniejszych modeli VolvoTe felgi tu nie za bardzo.A tu cały zetaw bardzo tak.Mikrosamochód w wersji coupe, stężenie nonsensu sprawia, że kochamWarszawa Przyjazna LudziąBambinki i pluszaki"Galanty" to "elegancki". Bodajże po radomsku.To, jakie Fiat robił kiedyś sprzęty, to głowa mała.Istniała taka marka, jak SaabNic nie kupiłem, jestem dzielnyChociaż kusiło.Poza pięknymi antycznymi sprzętami odbywały się wyścigi zdalnie sterowanych autekMarzyłem o czymś takim będąc dziecięciemGrube hopy Jednak nie na samym zwiedzaniu się skończyło. Otóż Szczepan miał sprawę. Co z niej wyniknie - nie wiadomo, ale na pewno dam znać.O, dzień dobry koledze

Eventualnie: cykliści w Mordorze

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Eventualnie: cykliści w Mordorze

Spacerkiem i rowerkiem: gratów mrowie na Mokotowie

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: gratów mrowie na Mokotowie

Nieczęsto zdarza się, że wrzucam dwa mixy jeden po drugim. Nieczęto jednak zdarza się również taka posucha, jakiej doświadczam obecnie: żadnego nowego przetestowanego basu, żadnego ujeżdżonego żelaza, żadnych obskoczonych ostatnio eventów. Owszem, eventy się kroją - już w sobotę odbędzie się rowerowy rajd Złomnika, w hali przy Marsa niedługo kolejna Auto Nostalgia, róznież i w kwestii przejażdżek kroi się to i owo, wszystko to jednak zapowiada się w niedalekiej przyszłości, a ja nie chcę robić kolejnej dwutygodniowej przerwy między wpisami.Jadziem zatem z mixem - a jako, że kontynuujemy wycieczkę po Mokotowie, upchnięcie jednego po drugim jest zasadniczo usprawiedliwione.W poprzednim odcinku zwiedzaliśmy Służew i okolice. Tym razem zostawiamy za sobą 40-letnie bloki z wielkiej płyty by przespacerować się wśród budownictwa nieco starszego lub sporo młodszego. Bez względu jednak na to, czy architektura jest sędziwa, czy nowoczesna, na Mokotowie zawsze można złowić coś intrygującego. A w ostatnich miesiącach złowiłem dużo.Jadziem.Można już odkurzyć tę Osiemdziesiątkę, ropa wciąż jest taniaWartburg 1.3 na czarnych RAZTablice trafnie ilustrują szczekające odgłosy wypluwane z rury wydechowej niejednego KaszlaDwa Malczany na czarnych, w tym samym kolorze, o podobnym stopniu zmatowienia. Kilkanaście metrów od siebie.Sunny days are overA tak sobie zaparkował.Zalewa mnie fala sentymentu.Wartburg 1.3 na czarnych DWAJedzie SAMA!Pozycja do startuTak, ten egzemplarz znają chyba wszyscyPrałbymByła taka reklama: "jeden warczy, drugi trąbi a Pride kombi". Proponuję raczej "jeden płacze, drugi wyje a Pride gnije".Jak to było z tym taplaniem się w zieloności?Były takie czasy, że 2-drzwiowy sedan mógł być jedyną dostępną opcją. I sprzedawał się jak wściekły.Virgo to idealne koło dla 240. Oczywiście zaraz po stalaku z centralnym, chromowanym dekielkiem.Sierra jest świetnym pomysłem na niedrogiego jaktajmera RWD. Kupujcie je, póki te, które nie zgniły, nie osiągają idiotycznych cen.Wartburg 1.3 na czarnych TRZYIDEAŁ. Pod każdym względem.Jeśli nie chcesz wyjść na wariata kup sobie szybko kombi PassataTa linia tyłu praktycznie od zawsze mi się podobaWiosenno-letnie barwy maskująceKoneser konesujeNa czarnych! W sumie - gdybym miał starszą Gelendę, też pewnie trzymałbym ją latami.Oczywisty i logiczny los Smarka.To się wypełni pianką i zaszpachluje, bedzie dobrzeJeśli Eurovan to najchętniej w tej wersji.O, proszę, jaki zgrabny, praktyczny hatchback.Porównajmy rozmiary będącego kompaktowym minivanem Shuttle'a i będącego miejskim toczydełkiem Jazza. Weź amerykański grzybowóz, dodaj glebę i lustrzany felunek, zamów blachy w Manufakturze Blach Tłoczonych, profitNigdy nie kryłem, że lubię plastikowe ejtisyDo łyknięcia na Gratogiełdzie NSBR! Sam bym brał jak zły. I dalej cisnął na czarnych.Ich ewidentnie zostało więcej, niż można by się spodziewaćNawet w czarnym macie wygląda wyśmienicieNawet z absurdalnym felunkiem wygląda wspanialeTen wzór felgi trochę mi przypomina zwinięty kastetZ całym szacunkiem do Focusa RS jako hot-hatcha, mogliby jednak wrócić do tego.Ubezpieczenia od wywrotki też są?O, MacGyver przyjechałNie wiem, czy chodzi o rocznik, czy o pozdrowienie łysych panów zamawiających 5 piwPrzedliftowe 405 nie pojawiają się już zbyt częstoZazwyczaj nie interesują mnie motocykle, ale ten był piękny.Acz to jeszcze piękniejszeStan tzw. gabinetowyI to jest prawdziwy samochód miejskiWTEM!Moja ulubiona wersja nadwoziowaNiby kundel, ale ładnyNa Autobezsensie było ostatnio coś o projektachNie mam pojęcia, które to wcielenie, ale wszystkie robią robotę.Krul Druk abdykowałNa korpoosiedlu uskutecznia się korpognicieHALO? POLICJA? JAKIŚ PRZYBŁĘDA ZAKŁÓCA PRESTIŻ ULICY STARYM ZŁOMEMTen dodatkowy wlot jest dość intrygującyWrastanie w wersji premium

Spacerkiem i rowerkiem: żelaza okołosłużewskie

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: żelaza okołosłużewskie

Dziędobry się z Szanownym Państwem.Rozważając ostatnio możliwe tematy kolejnego wpisu skonstatowałem, że niczym nowym (dla mnie) ostatnio nie jeździłem, nie testowałem też żadnych wcześniej nieznanych mi basetli, zaś wszystkie eventy, w których uczestniczyłem ostatniemi czasy, zostały już opisane (może poza e-Rally po Włochach, ale na wniosek uczestników Barany przedłużyły je do końca kwietnia, więc nieładnie byłoby zdradzać to, co jest po drodze), za to materiału mixowego mam pod dostatkiem.No to mix.Ostatnio zwiedzaliśmy Ursynów, dlatego też, zgodnie z marszrutą, przyszedł czas na kolejną wizytę na górnym Mokotowie. A jako, że niejako z defaultu przebywam tam najczęściej i najdłużej, najwięcej zdjęć mam właśnie z tej części miasta stołecznego. Dlatego też po raz kolejny spacer podzielę na dwie części. A może i na trzy. Poza tym związany z końcówką kwietnia kołowrót (oczywiście rozliczanie PIT-u zostawiłem sobie na ostatnią chwilę, przy czym do wprowadzenia miałem jeszcze faktury od sierpnia 2015) nie pozwolił mi na zajęcie się większą liczbą zdjęć, niż stanowiące rozsąde mixowe minimum 20. A właśnie tyle mniej lub bardziej ciekawych sprzętów udało mi się upolować na ulicach i parkingach graniczącego z Ursynowem Służewa.Lody o smaku dżenderuMam niejasne wrażenie, że trzymają się lepiej od Primery IChinese Quality. Ciekaw jestem, czy blacha równie pięknie wygląda pod lakierem na reszcie autaOBEY YOUR... aaa, już nieważne.Mechanicznie ogarnąć, wizualnie zostawić, na Nity.Wspaniałość.One już wrastają. A wydaje się, jakby premiera była wczoraj.Beczka w kombiaczu to dość rzadkie zjawiskoWysokie stężenie jaktajmeryzmuStare Fordy zdają się w pewnym momencie żywota samoczynnie przebarwiać się na czarny mat. Nie ogarniam tego.Mój brat, gdy był mały, mówił "Bałduk".Lans Lancerem rrrraz!Lans Lancerem dwwwa!WTEM!!!Dobre żelazo, sie WIEWszystko się sypie ale koło musi byćNo WAY!Były Barański OtomobilKomuś się papierniczyłoPoproszę! Dla zespołu. Albo po prostu dla mnie.Do następnego.

Eventualnie: kolejny rok, kolejny sezon

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Eventualnie: kolejny rok, kolejny sezon

Spacerkiem i rowerkiem: Ursynów, mój synu

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: Ursynów, mój synu

Ursynów to wbrew pozorom dość ciekawa dzielnica. Owszem, niby blokowisko, sypialnia, nic ciekawego, ale mamy tu i las, i starą zabudowę na brzegu skarpy przy granicy z Wilanowem, i mniej znane okolice po zachodniej stronie Puławskiej. Nimi jednak tym razem nie będziemy się zajmować, co wcale nie znaczy, że będzie mniej ciekawie. Zapuszczenie się między bloki - bez względu na to, czy to pseudoapartamentowce dla korpooficerów na Kabatach, czy wielka płyta osiedla Jary - potrafi zaowocować całkiem ciekawymi odkryciami.Zaczynamy na Kabatach od czegoś, co Leniwce lubią najbardziej. A dalej wcale nie będzie mniej ciekawie.Nawet zmęczony nie klęknie przy robocieJuż kląkłSkoro nie wrasta, to pewnie czeka na lawetęRaczej nie czeka już na nicLubię Zaiwaniać RównoPO CONa czarnych!Full opcja alu jedynytakizobacz do lekkich poprawek blacharsko-lakierniczychMiłość, radość, uwielbienie, i nie, nie przeszkadza mi to, że maska jest od modelu z lat 50.Wrost! XDWedle Młodzieża "tutu" to odgłos pociąguJDM ROST STAJLKrokodyle też płowieją na słońcuMercedes to hiszpańskie imię (#pozdrodlakumatych)Dlatego do tego modelu bardziej pasowałoby np. RosamundeAlbo WaltraudGrand PrykWyposażenie do spychania na bok multiinterfejsowych SUV-ów premium. które zawiesiły się na szutrówce w drodze na działkęKącik fiatowski zaczynamy ciosem klasy MATKO BOSKO KOCHANOA potem robi się już tylko gorzej......aż dochodzimy do tego poziomu.Jestem totalnym antyfanem gleby i BBS-ów, ale ten wygląda nawet nieźleWarszawskie Graty AtakująI kończymy parką rozmieszczoną w odległości kilku kroków od siebie: rrraz......i dwa.Dziękujemy, zapraszamy ponownie.

21

BASISTA ZA KIEROWICĄ

21

Eventualnie: Rembertów Rally

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Eventualnie: Rembertów Rally

Wiosna, panie sierżancie. A skoro wiosna, to i początek sezonu eventowego.Przez ponure zimowe miesiące człowiek może zdążyć stęsknić się za imprezami graciarskimi - szczególnie tymi, które polegają na gubieniu się w mało znanych rejonach miasta, odczytywaniu liter z czarnych blach i identyfikowaniu wrastających w parkingi lub podwórka (lub czasopisma) złomów. Owszem, w grudniu odbył się nader sympatyczny ZimoWUK, jednak on jeden wiosny nie czyni (i to nie tylko dlatego, że zima dopiero się podówczas zaczynała).Wiosnę czyni natomiast fakt, że w końcu po zimowej przerwie zaczęło się nawigacyjno-turystyczne rajdowanie.Dwie imprezy - Zamieć i ManuWUK - ze względów czasowo-organizacyjnych przeszły mi koło nosa. Zamieci nie żałuję w ogóle (temat przewodni obejmował warszawskie stadiony i piłkę nożną, która nie interesuje mnie w najmniejszym nawet stopniu), za to ManuWUK był rajdem, na który troszkę czekałem i nieco żal mi braku możliwości zauczestniczenia. Na szczęście jednak taką możliwość miałem w przypadku radju, na który zaostrzyłem sobie zębiska (jeszcze kilka mi zostało) już w momencie, gdy dowiedziałem się o nim: I Nawigacyjny Rajd Rembertowski.Rembertów to dziwna dzielnica. Częściowo wojskowa, częściowo zielona, częściowo zaś ruderowo-pierdolnikowo-zagracona. Do tego wszędzie daleko (na szczęście jest pociąg, dzięki któremu w centrum jesteśmy w kwadrans), drogi nędzne a do tego niedawno zaczął się remont jednego z głównych skrzyżowań - tego, przy którym mieści się najbardziej znany warszawski szrot. A to właśnie przez nie prowadziła droga na miejsce startu od mej Czcigodnej Staruszki (tej, co kiedyś cisnęła Fiestką a obecnie upala Zuzię), pod której opiekuńczymi skrzydłami pozostawion został Młodzież. Tak, o remoncie wiedziałem, jednak skrzyżowanie było do tej pory przejezdne. W dniu rajdu zaś przestało być, o czym poinformowały dopiero barierki i znak zakazu wjazdu postawiony przed rozgrzebanym asfaltem. Jedynymi możliwościami było cofnięcie się aż do Radzymińskiej i przejazd Ząbkowską, Targową, Grochowską i Marsa lub... ciśnięcie przez Ząbki, której to drogi nie znałem. A biuro rajdu miało zostać zamknięte za 25 minut.Nie będę przyznawał się, jakie liczby wskazywał prędkościomierz Skanssena na ograniczeniu do 40 i jakie wyrazy padły z mego otworu gębowego najpierw w momencie zawracania a później na Marsa, gdzie z Panią Pilot wpadliśmy w korek. Na szczęście telefon do organizatora (któremu niechaj będą dzięki, że podał numer do siebie) z krótkim wyjaśnieniem sytuacji zapewnił nam możliwość startu mimo przybycia z opóźnieniem.Co zresztą było już kompletnym wariactwem, biorąc pod uwagę, że startowaliśmy z dumnym numerem 1.Koniec końców - dotarliśmy.Doskonałe towarzystwoPozdrawiamy kolegów i gratulujemy najlepszego możliwego wyboruWehikuły gotowe do startuLedwie udało się zdążyć na odprawęOrganizatorzy gotowi, by wypuszczać załogi na trasęOpłata uiszczona, materiały pobrane, numer startowy przyklejony......i start.Pierwsza część trasy, zaraz za odcinkiem dojazdowym, prowadziła przez tereny AON-u. Muszę przyznać, że choć byłem tam już wcześniej, rozległość terenu zaskoczyła mnie. Byłem przekonany, że są tam jedynie służące wykładom budynki Akademii, ewentualnie akademiki tudzież koszary, lecz tak naprawdę jest to po prostu osiedle. Owszem, specyficzne, składające się w zasadzie z malowanych wedle jednego wzoru kolorystycznego budynków pamiętających czasy przedwojennego Centrum Wyszkolenia Piechoty, ale wciąż osiedle, na którym normalnie mieszkają sobie ludzie.I wrastają graty.HA HAAAA CHARADE YOU ARENie byłem pewien, czy to był Żuk czy Nysa. Obstawiłem Krula Druk.Zdarzało się jednak, że graty, które wrastały tam przez naście lat, odjeżdżały nagle, przez co uczestnicy jeździli w kółko, nie będąc pewnymi, czy na pewno obrali dobrą drogę. A droga była dobra. Tylko grata już nie było.W poszukiwaniu EscortaNiedługo po wyjeździe z terenu AON-u (i po przebrnęciu biegnącej na granicy miasta szutrówki) na uczestników czekał pierwszy checkpoint. Zadanie było prościutkie - należało w jak najkrótszym czasie ułożyć układankę. A ta okazała się bajecznie wręcz łatwa.Otrzymywało się tam również pytanie, na które odpowiedzi należało udzielić na mecie. Brzmiało ono "który przyszły prezydent obcego państwa wykładał na uczelni w Rembertowie", lecz, jak się  później okazało, nie zadano go każdej załodze.Dużo bardziej zdradliwy był drugi checkpoint, na którym w momencie naszego dotarcia ustawiła się już niewielka kolejka.Zadania były dwa: należało odgadnąć, w jakich dzielnicach zostały wydane czarne tablice, a następnie obejrzeć zdjęcia (oczywiście motoryzacyjne) przedstawiające sceny z filmów i odpowiedzieć, z jakich dzieł kinematografii polskiej pochodziły.I tu poległem sromotnie.Po pierwsze - nigdy nie wgłębiłem się w tajniki oznaczeń warszawskich dzielnic na czarnych blachach. Zawsze podchodziłem do tematu na zasadzie "ooo, na czarnych, fajnie", i nie wgłębiałem się w szczegóły. Rok wydania, czy urząd, w którym zostały pozyskane, stanowił (i nadal stanowi) dla mnie zagadkę, zaś ludzie, którzy potrafią tak rozszyfrować tablicę rejestracyjną, mieszczą się w mym pojmowaniu świata na półce z szalonymi naukowcami. Po drugie - polska kinematografia lat 90. to dla mnie terra incognita. No, poza "Psami", które nota bene obejrzałem dopiero kilka lat temu. "Kiler", "Chłopaki nie płaczą", "Poranek kojota" - wszystkie te tytuły znam jedynie ze słyszenia. O co chodziło, kto kogo grał i czym jeździł - nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. Pozostało jedynie strzelać. A ja w zgadywankach jestem wyjątkowo słaby.Dalsza trasa nie ustępowała w kwestii malowniczości czy zagadek jej wcześniejszej części. Szczególnie pytania z serii CTG potrafiły wywołać opad szczęki, a momentami również konsternację.I szczery zachwyt.Gdyby nie dostrzeżony przez jednego z uczestników napis "American" na błotniku, miałbym o kolejny punkt w plecyWlać benzynę, zakręcić korbą i ruszyOchódzki zlądował w RembertowieDwa wydania francuskiej motoryzacjiOstatni etap prowadził zielonymi zakamarkami Wesołej, czyli tej samej dzielnicy, gdzie mieścił się start. Również i tam umiejscowiona została meta, na którą dotarliśmy jako druga załoga.Oczywiście organizatorzy i zapewniający catering food truck (bardzo przeciętny zresztą) byłi już na miejscu.Organizatorzy bywają również uczestnikamiNa metę systematycznie przybywały kolejne załogi.Ministrze Antku, prosimy przybyć na metęPonoć nie jestem samotny w moim zachwycie nad nimReprezentacja Francji tym razem w czerwonych strojachReprezentacja Czech i Niemiec też.Prosimy jeszcze tylko o odpowiedź na pytanie, którego państwu nie zadaliśmyWoody wagons = miłośćKtóregoś dnia naklejki całkiwicie przesłonią widocznośćNa widok Smutka zazwyczaj robi mi się wesołoDobrze dobrane kolorystycznieA, znamy, znamyJeszcze 10 lat temu można było mieć takiego za kilka stów. Teraz - żółte blachy, jedynytakizobacz, srylion bez negocjacjiTaki bus dla zespołu to ja poproszę.Nie złamał się na trasieNie złamał się i nie złamie nigdyFakt, że ten spoiler przetrwał, jest największym zaskoczeniem rajduZmęczeni czekaniem i gonieni koniecznością odbioru Młodzieża jęliśmy zbierać się do wylotu. W tym jednak momencie rozległo się muczenie.Obowiązki nie pozwoliły nam jednak na dotrwanie do momentu ogłoszenia wyników, dlatego już wieczorem, po położeniu Młodzieża na zasłużony wypoczynek, niecierpliwie odświeżałem fejsbukową stronę rajdu. Niestety, moment opublikowania wyników był jednocześnie chwilą rozczarowania. 27 miejsce było sporo poniżej naszych oczekiwań. Tak - na pewno przyczyniła się do tego moja całkowita nieznajomość tablic i filmów z drugiego punktu, jednak trudno mi uwierzyć, że przy większości dobrych odpowiedzi na pytania z trasy zepchnęłaby nas ona tak daleko. Bardzo prawdopodobne jest to, że najwyżej punktowane były zdjęcia z trasy - my zaś, skupieni na prowadzeniu i pilotowaniu, jak zwykle nie daliśmy rady ogarnąć wszystkich przedstawionych na fotografiach punktów krajobrazowych.Mimo dość kiepskiego wyniku bawiliśmy się przednio - trasa została wybrana świetnie, itinerer był czytelny i w większości przypadków jasny (wątpliwości budziły jedynie zera na choince) a pytania z trasy budziły wręcz podziw w kwestii spostrzegawczości organizatorów, którym udało się wyłowić niejednokrotnie bardzo dobrze zakamuflowane żelaza. Dobrego wrażenia nie zepsuły nawet rozdarte spodnie.A wyniki konkursu elegancji okazały się w zasadzie dość oczywiste i łatwe do przewidzenia.Czy przyjadę za rok? Jasna sprawa. Pytanie tylko, czy zostało jeszcze wystarczająco dużo Rembertowa do objechania.

Śmignąwszy: Mrówkojad

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Śmignąwszy: Mrówkojad

Choć trudno w to uwierzyć, byłem kiedyś dzieckiem. Najpierw zupełnie maciupkim, potem takim, jak Młodzież teraz, potem poszedłem do przedszkola, następnie do szkoły. I, jak wielu spośród moich ówczesnych kolegów, pasjonowałem się motoryzacją. Z tym było troszkę słabiej, gdyż moi rodzice nie byli jakoś szczególnie sytuowani - ot, zwykła peerelowska rodzinka, która przemieszcza się głównie zbiorkomem. Oczywiście nie byłem od przedmiotów mych marzeń oderwany zupełnie - dziadkowie ze strony mamy mieli Trabanta, dziadek w Gdańsku miał najpierw Malucha a następnie Ładę, zaś mieszkająca w Krakowie babcia woziła się Kaszlakiem, z którego, wyjechawszy do Ju Es Ej, przesiadła się na Pontiaca Le Mans. Najpierw starego, potem tego robionego przez Daewoo na bazie Kadetta. Kaszlak zaś przypadł w udziale nam.Radości było co niemiara, tym bardziej, że żółty Maluch, rocznik bodajże 1983 (a może 1984?), okazał się wyjątkowo udanym, niezawodnym egzemplarzem. Jednak wiadomo, że człowieka ciągle pcha gdzieś w górę i Maluszek przestał wystarczać. Zresztą i tak ojciec rozbił go furmankę. W końcu jego miejsce zajął szary Polonez "akwarium" (fatalny, ciągle się psuł), następnie drugi, czerwony, o rok starszy (ten z kolei był bardzo dobry), aż w końcu, niedługo po zmianach ustrojowych, co moi rodzice wykorzystali na założenie firmy, ojciec zajechał pod dom czteroletnim VW Passatem B2 kombi. Czerwony, 1.6 benzyna (na gaźniku i z ręcznym ssaniem), opcja "zero czegokolwiek". Ale i tak był wspaniały.I dlatego gdy będąc w pracy odebrałem telefon od kolegi, który spytał, czy chcę bujnąć się Bedwójką, bo jest akurat w okolicy, zalała mnie fala entuzjazmu zmieszanego z sentymentem. Jednakże, jako, że cała rzecz zadziała się niejako z zaskoczki, nie miałem przy sobie aparatu. Na szczęście telefon był naładowan.Egzemplarz był piękny. Wiśniowy lakier nie był porysowany ani wypłowiałe, plastiki były całe i na miejscu, znikąd nie wyglądała rdza.  Widać, że kolejni właściciele dbali o Paska przez koło 30 lat jego żywota (w dowodzie co prawda widniał rocznik 1981, ale ewidentnie była to wersja po liftingu przeprowadzonym w 1985 roku).Również wnętrze prezentowało się wyśmienicie jak na samochód w tak słusznym wieku.Ciemnobrązowa deska rozdzielcza (czemu teraz nie oferują takiej kolorystyki?), choć wykonana z twardego tworzywa, prawie nie nosiła śladów zużycia. Tak samo kierownica, czy identyczna jak w egzemplarzu z mego dzieciństwa jasna tapicerka. Jedynie gałka dźwigni zmiany biegów została najprawdopodobniej wymieniona - zresztą na dobraną kolorystycznie. Wszystko było czyste, zadbane i wyśmienitym stanie. Widać też było, że była to wyższa wersja wyposażenia, niż CL, z mych wspomnień. Poza radiem (nie wiem, czy fabrycznym - nie przyjrzałem się) był tu najważniejszy chyba dla każdego sprzętotargacza element, którego - o ile pamiętam - brakowało w "moim" egzemplarzu: dzielone oparcie kanapy.Jako, że przejażdżka była zupełnie niespodziewana, poza lustrzanką nie miałem ze sobą też basu do przeprowadzenia najważniejszego z testów. Jednak to, że sztywny futerał wejdzie w poprzek do bagażnika Passata B2 Variant, jest więcej niż pewne. Kufer jest szeroki pozostałe wymiary też robią przyzwoite wrażenie. Do tego oparcie składa się całkowicie na płasko - jak w Volvie. Jedyną wadą są tu nadkola dość głęboko wnikające do wnętrza, lecz nawet mimo tego bagażnik starego Passata zasługuje na spore pochwały.Niestety, w przyrodzie ani nic nie ginie, ani nie przychodzi za darmo - spora wygoda na przednich fotelach oraz przepastny bagażnik w połączeniu z niewielkim rozstawem osi okupione są niewielką ilością miejsca na tylnej kanapie, na którą dodatkowo trzeba się dostawać przez bardzo krótkie drzwi. Nie jest to może powód do płaczu, jednak w tej kwestii sędziwy VW nie zachwyca.Na szczęście to, jak jeździ prapradziadek aktualnego obiektu westchnień miłośników biesiady, wąsów i sąsiedzkiej zawiści, można zapisać już po stronie plusów. Nawet jeżeli i w tej kwestii znajdziemy pewne niedoskonałości.Pozycja za kierownicą jest... specyficzna. Nie, nie jest zła - trzeba się jednak nieco do niej przyzwyczaić. Fotele są wygodne, lecz zakres ich regulacji w pionie nie jest zbyt duży. Do tego kierownica nie jest regulowana w jakiejkolwiek płaszczyźnie. Na skutek tego, mimo maksymalnego obniżenia fotela, pokaźne koło kierownicy niemalże smyrało mnie po udach. Da się z tym żyć, jednak osobnikowi wyposażonemu w dupsko o rozmiarach pokaźniejszych od mojego może być już dość ciasno. Na szczęście ergonomia i komfort pozostałych elementów sterowania nie daje już powodów do narzekań. Pedały są dobrze umiejscowione, nie trzeba przysuwać się nienaturalnie blisko kierownicy by ich dosięgnąć, ani też podkurczać nóg jednocześnie trzymając kierownicę niemal wyprostowanymi rękami. Kierownica, mimo braku wspomagania, pracuje zaskakująco lekko - nieco wysiłku wymaga jedynie manewrowanie przy prędkościach bliskich zeru i, oczywiście, na postoju (ludziom utrzymującym, że nigdy się tego nie robi, należałoby kazać wyjechać z równoległego miejsca postojowego spomiędzy dwóch samochodów, które zostawiły po 10-15 cm z obu stron na manewry). W samych superlatywach można wypowiadać się o widoczności - duża powierzchnia przeszklona i relatywnie cienkie słupki sprawiają, że kierowca z łatwością może zorientować się co dzieje się wokół samochodu. Samo skręcanie przebiega dość specyficznie - ze względu na bardzo długi przedni zwis (któremu B2 zawdzięcza przydomki "Mrówkojad" i "Szczupak") przypomina nieco jazdę autobusem: punkt zwrotu znajduje się daleko za mocno "płużącą" przy zmianie kierunku przednią krawędzią pojazdu.Przód zaś jest tak długi, gdyż przed przednią osią wisi umieszczony wzdłużnie rzędowy silnik.W przypadku tego egzemplarza był to wesoło klekoczący, swawolnie wibrujący, 70-konny turbodiesel o pojemności 1,6 litra. Tak - były kiedyś czasy, gdy z turbodoładowanego klekota poniżej 2 litrów wyciskało się tego rzędu moce. Samochody były wtedy jednak sporo lżejsze, niż teraz, dzięki czemu Passat B2 z mocniejszym sadzomiotaczem pod maską odpycha się całkiem sprawnie. Oczywiście nie jest to mistrz sprintu, jednak pozwala na uczestnictwo w dość nerwowym warszawskim ruchu na równych zasadach. Niestety ze względu na króciutką przejażdżkę nie miałem okazji sprawdzić, jak 30-letnie auto sprawdza się na trasie szybkiego ruchu, ale mogę przypuszczać, że pozwoliłoby na bezproblemowe utrzymanie rozsądnej prędkości podróżnej, dzięki której nie będziemy wyprzedzani przez ciężarówki.Krótkie śmignięcie wystarczyło natomiast by sprawdzić charakterystykę prostego zawieszenia z MacPhersonami z przodu i belką skrętną z tyłu. Jak to zazwyczaj bywa w niemieckich konstrukcjach (poza Mercedesem), jest ono dość sztywne, ale nieprzesadnie - nierówny asfalt czy przeprawa nierównym klepiskiem na którym powstał półdziki parking nie powodują wypadania plomb ani przestawiania organów wewnętrznych. Nie ma tu niebiańskiego, bujającego komfortu hydropneumatyki ani dostojnego kołysania kojarzonego z trójramienną gwiazdą, ale absolutnie nie jest źle.Ot, kawał przyzwoitego samochodu.Podsumowanie, czyli zady i walety:B2 to ostatnia "oldskulowa" generacja VW Passata z szybami mocowanymi za pomocą uszczelek, krótkim rozstawem osi i brakiem wspomagania czy choćby regulacji kierownicy w większości wersji. Mimo tego udowadnia, jak niewiele tak naprawdę zmieniły się samochody na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Współczesne auta są dużo lepiej wyposażone, mocniejsze i z pewnością, w przypadku srogiego przydzwonienia, bezpieczniejsze, jednak prowadzą się praktycznie tak samo, jak ich poprzednicy sprzed 30 czy więcej lat. Każdy średnio ogarnięty kierowca, który umie hamować bez ABS-u, przejechać łuk bez ESP i nie urwie sobie łapki na parkingu kręcąc kierownicą bez wspomagania, poradzi sobie tu bez najmniejszego problemu. Dodatkowo można tu znaleźć cechy, o które coraz trudniej wśród nowoczesnych konstrukcji: doskonałą widoczność czy szeroki bagażnik do którego bez problemu wrzucimy bas w futerale bez konieczności składania oparcia.I tak, przyznaję: Passat potrafi być fajny. Ten jest. Czy wolałbym go od Volvo? Na pewno nie. Ale na pewni nie miałbym oporów by jeździć takim na co dzień.Plusy:duży, szeroki bagażnikświetna widocznośćwygodne fotelesolidne wnętrzeprosta, trwała, łatwa w naprawach mechanikaMinusy:mało miejsca na tylnej kanapie i wąskie tylne drzwibrak możliwości regulacji kolumny kierownicy (jest nieco za nisko i smyra uda)jednak lepiej mieć wspomaganie niż go nie miećbardzo trudno o tak zadbany egzemplarzCo nim wozić:Stary Passat Variant (tak się nazywa kombi w volkswagenowskiej nomenklaturze) to bardzo dobry wybór dla kogoś, kto chce bezproblemowo wozić swe basiwa samochodem zasługującym już na miano klasyka (choć może nieco niedocenionego), który przy tym nie sprawi zbyt wielu kosztownych problemów. Do jego szerokiego bagażnika będzie pasował równie dobrze Cort GB75, Squier Jazz Bass VM, Sire Macus Miller V7, jak i Sandber California TT lub VS. Z tym, że ten ostatni podwoi wartość samochodu - ale takie mamy priorytety, nieprawdaż?

Spacerkiem i rowerkiem: lemingi, słoiki i ekoprestiż

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: lemingi, słoiki i ekoprestiż

Wilanów to dziwna dzielnica. Starszawe ale wciąż luksusowe apartamentowce graniczą tam z szarym, homogenicznym, przypominającym miasto z "Equilibrium" osiedlem dla szarych, homogenicznych, przypominających postaci z "Equilibrium" korporobotów, zaś wściekle drogie domki jednorodzinne i bliźniaki - z polami uprawnymi i rozpadającymi się ruderami. Miniosiedla wyglądające jak typowe małe miasteczka-satelity wyrastają tuż przy wielkich piaskarniach, a nieopodal pałacu można znaleźć podwórka, po których łażą kury. Wszystko to rozsiane jest na sporym, niezbyt gęsto zaludnionym obszarze. Trudno się zatem dziwić, że poszukiwania interesującego żelaza są tu dość trudne. I to mimo faktu, że nie ograniczam się do gratów. Dlatego, uznając 20 zdjęć za minimum przyzwoitości w kwestii mixu (choć drzewiej zdarzało mi się wrzucać i krótsze), musiałem poratować się nie tylko dwoma strzałami dokonanymi przez mego niezawodnego kolegę Ascota, ale również dwiema upolowanymi przeze mnie nówkami. Za to niewątpliwie niezbyt u nas pospolitymi.Zaczynamy zatem.Ciekawe, czy były uderzone, czy przerdzewiałyNiedobitekO, w takim warsztacie to bym naprawialMożna go zobaczyć na zdjęciach na stronie ww. warsztatuWTEM! Półtora litra pojemności, trzy cylindry, supersamochód za ponad pół milionaA dokładnie naprzeciwko...Ze sportowych aut raczej już wolę to.Ten przynajmniej kolor ma ekologicznyWTEM 2!!! Szacun, propsy i ukłony. Jeździć dalsze dziesięciolecia!Ta tylna boczna szyba jest intrygującaNieopodal pałacu znajdują się stajnie i powozowniaGdyby nie Ascot odwiedzający czasem rejony Zatoki Czerwonych Świń, mix byłby niekompletny. Nie byłoby choćby tego Skowronka.Ani Pana Deratyzatora.Krokodyl podmiejskiWilanów, prestiż, luksus, prawdaż.Cytryn i Gumiak na Kępie ZawadowskiejNiezmiennie lubię.Pozostając w temacie starych Pełzaczy przenosimy się do LemingraduZaczęliśmy Volvem i Volvem prawie kończymy.Wielu szczęśliwych ładowań życzę!To tyle. 20 sprzętów ustrzelonych na przestrzeni około roku - sporo to mówi o potencjale Wilanowa jako dzielnicy złomnej. Otóż, niestety, jest on prawie żaden. Nie wykluczam zatem, że choć jest to dopiero drugi mix z tej dzielnicy, będzie on jednocześnie ostatnim. Bo choć na pewno w jego zakamarkach zalegają jeszcze ciekawe graty, będzie trudno je odnaleźć. I raczej ciężko będzie zgromadzić dwudziestkę.

Długodystans: zima Skanssena

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Długodystans: zima Skanssena

Zima, zima... i po zimie.Nie można powiedzieć, by było jej w tym roku jakoś szczególnie dużo, ale była. Najpierw przyszedł dość konkretny mróz, który następnie złagodniał. I wtedy spadł śnieg.Nie było go szczególnie dużo, nie leżał też jakoś specjalnie długo. I chyba po raz pierwszy od moich lat podstawówkowych chciałem, żeby jednak spadło więcej.Tak, ja. Nieuleczalny zmarzluch, śniegofob i zimosceptyk.Wyjaśnienie zawiera się w trzech literach: RWD.Skanssen jest moją pierwszą w życiu tylnonapędówką. I choć od lat nie mam nic przeciwko którmukolwiek z rozwiązań w tym względzie, a dziecęciem będąc byłem wręcz miłośnikiem napędu na twarz (po pierwsze Trabant i Cytryny, po drugie większość kolegów opowiadała się za pędzoną zadnią osią, co w naturalny dla mnie sposób skłaniało mnie do opowiedzenia się za opcją przeciwną), jednak to właśnie opady białego, śliskiego cholerstwa tak jak nic innego uświadomiły mi powszechnie znany fakt: tylny napęd potrafi dać większą frajdę.Szczególnie gdy jest ślisko.Tak - 37-letni, brzuchaty facet, ojciec dziecięciu, wracając późnymi wieczorami z grań lub prób, korzystając z uroku pustych, szerokich ulic, przynajmniej co trzeci zakręt pokonywał łagodnym, zamaszystym boczurem, z twarzą rozpromienioną pierwotnym, niemowlęcym niemalże uśmiechem.Odrobinę wyższa szybkość, troszkę dłuższy i bardziej zdecydowany boczur, i wzorem rzeczonego niemowlęcia zanieczyściłbym bokserki. I to niekoniecznie ze strachu.Przerażenia oraz kłopotliwych sytuacji oszczędzały mi z kolei zimowe opony naciągnięte na piętnastocalowe stalówki. Nie wyglądają może tak stylowo, jak szesnastocalowe Hydry, ale, jak się okazało, zapewniają większy komfort jazdy. Dlatego też podjąłem pewną decyzję - jednak tę kwestię zostawiam na koniec.Natomiast jeszcze jesienią (i przed poprzednim odcinkiem Długodystansu) Skanssen miał jedną małą przygodę.Skręcając w prawo z Kasprzaka w Primusa zatrzymałem się przed pasami by przepuścić pieszego. Nagle DUP! Super - myślę - ktoś zmasakrował mi zad. Wysiadam, patrzę - za Skanssenem stoi Audi A3 ze zbitym reflektorem i zdefasonowanym przednim pasem. Na Volviaczu śladów brak. Z Audi wysiada zdenerwowana dziewczyna i zaczyna przepraszać. Oglądam zderzak Skanssena, otwieram bagażnik, zaglądam pod wykładzinę, patrzę pod samochód... Nic. Nawet wgniecenia, nawet rysy. Klapa otwiera się i zamyka jak wcześniej, zderzak nie zmienił swego kształtu ani położenia. Puściłem dziewczę wolno - z upomnieniem, by jechała ostrożniej. Dużo ostrożniej.Zima ma oczywiście swoje złe strony. Poza temperaturami (które jednak na przyjemnie grzejącym mój stetryczały zad fotelu Skanssena nie były aż tak dokuczliwe) i małą ilością światła było to przede wszystkim zwiększone zużycie paliwa. Niedogrzany w miejskich korkach Redblock wciągał momentami zatrważające ilości benzyny. Dlatego też większość dojazdów do i z tzw. "dziennej" pracy uskuteczniałem (i uskuteczniam nadal) za pomocą tego, co w mym rankingu sposobów przemieszczania się znajduje się o jedno oczko nad czołganiem się nago po tłuczonym szkle: zbiorkomem. Dzięki temu mój czas dojazdu do pracy wydłużył się do około trzech kwadransów a powrotu - do ponad godziny. Przypominam przy tym, ze moje biuro, gdzie pełnię swe obowiązki, oddalone jest od mego miejsca zamieszkania o nieco ponad 6 kilometrów. Dlatego też, mimo definitywnego końca śmigania dostojnymi bokami na ok. 9-10 miesięcy, cieszy mnie nadejście ciepłej, słonecznej wiosny. Wiąże się ona między innymi z powrotem na rower, który w odróżnieniu od zbiorkomu pozwala mi się przemieścić w jedną i drugą stronę w około pół godziny. I nie wymaga przy tym wydawania kasy na bilet ani (wciąż dość tanie na szczęście) paliwo.Inną umiarkowaną przyjemnością związaną z zimowymi opadami było, rzecz jasna, odśnieżanie. I choć rzadko zajmowało mi ono więcej niż 5 minut, konieczność machania zmiotką była, jak dla każdego Leniwca, wrzodem na dowolnie wybranej, niekoniecznie publicznie dostępnej części ciała.Co, poza okazjonalnymi dojazdami do pracy, przewożeniem sprzętu i pozwoleniem sobie od czasu do czasu na subtelny uślizg tylnej osi, można robić zimą ze swoim Volviaczem?Wybrać się na podziemny parking pod gocławskim Tesco na spocik Klubu Volvo.Ace of BricksSpoty odbywają się co czwartek. Jak to na takich zlotach bywa, ludzie gromadzą się w grupki. gadają, oglądają wehikuły swoich kolegów, jedzą, piją lulki palą. No, może bez jedzenia i picia. Atmosfera jest sympatyczna i, co bardzo ważne, można nawiązać kontakty. Potrzebujesz części? Masz coś na sprzedaż lub do wymiany? Szansa, że szybko znajdziesz kogoś, z kim dogadasz się w danej kwestii, są spore.No i, oczywiście, można poślinić się do pojazdów.Nebezpiecznie blisko ideałuAmerykański Szwed czy szwedzki Amerykanin?Były też młodsze egzemplarze - choćby V70 znajomego480 puszcza okoŻegnasz się z ludźmi, ruszasz, jesteś już w pewnym oddaleniu od miejsca spotu, WTEM!Mimo sporego zagęszczenia ludu (spotyka się tam kilka klubów, m.in. Dżej Di Em) atmosfera jest sympatyczna i mało męcząca. No i od kolegi (tego od granatowego V70) dostałem Skaczącego Łosia. Niestety, jako, że był to magnesik, postradałem go dość szybko. Trzeba będzie zanabyć naklejkę.Tymczasem przyszła wiosna. Temperatury stają się coraz bardziej sprzyjające opartym na białkach formom życia, zieleń nieśmiało pojawia się na glebie i drzewach, zaś czasu od świtu do zmierzchu nie trzeba już mierzyć za pomocą stopera. Oznacza to, że w ramach spędzania czasu z Młodzieżem, można spokojnie spakować go do Skanssena i zabrać na łono. A Skanssen po drodze zużyje znacznie mniej benzyny, niż stojąc na zimnie w warszawskim korku.Co się zaś tyczy wspomnianej wcześniej decyzji - Hydry są do wzięcia. Na piętnastocalówkach jeździ mi się po prostu wygodniej.Hydry (spoczywające obecnie u oponiarza) mają na sobie budżetowe, letnie chinole Kelly, zdatne do eksploatacji przez jeszcze przynajmniej jeden sezon. Chcę zamienić je na aluminiowe piętnastki, najchętniej Draco, również z oponami, które wytrzymają jeszcze kilka miesięcy. Moje Hydry nie są idealne - nie brakuje im zarysowań czy obić - ale, co chyba najważniejsze, są proste. Dlatego też, poza taką oczywistością jak brak skrzywień czy pęknięć, nie wymagam doskonałego stanu wizualnego od kół, które dostanę w zamian.Sezon wiosenno-letni już za pasem. Zachęcam, zapraszam i zapewniam: kanciaste Volvo na Hydrach wygląda świetnie. Szczególnie kombi.

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Top 5: o autach i do auta

Długo nosiłem się z tym pomysłem.Dla wielu osób - w tym dla mnie - bardzo ważną rzeczą w samochodzie jest muzyka. Szczególnie, gdy jadę sam, coś musi mi grać - inaczej dość szybko zaczynam się denerwować. Mam oczywiście swoje ulubione numery do puszczania w aucie, choć ze względu na wiek i niezbyt wysokie wyrafinowanie sprzętu grającego w Skanssenie, nie za bardzo mogę odtwarzać moją podróżną playlistę na Spotify. Tak na prawdę nie mogę jej odtwarzać w ogóle. Zamiast tego wożę płyty, które przekładam, gdy ta w danej chwili znajdująca się w odtwarzaczu mi się znudzi. Oczywiście jest to nieskończenie lepsze od ciszy, jednak chciałbym mieć możliwość odtwarzania tych numerów, które uważam za najfajniejszy soundtrack do prowadzenia.A tak się składa, że przynajmniej kilka z nich jest przy okazji poświęconych motoryzacji lub przynajmniej o nią zahacza.Tak, wiem - podobne listy już były tworzone, ostatnio stworzył takową Szczepan na swej Automobilowni, jednak tam każdy utwór miał oddawać klimat motoryzacji konkretnego kraju. Tu zaś chodziło mi o piosenki, które są po pierwsze dobre do słuchania w samochodzie, po drugie w taki czy inny sposób traktują o autach (lub chociaż zahaczają o tematykę okołomotoryzacyjną), po trzecie zaś... nie są oklepane. Dlatego też nie będzie tu "Mercedes Benz" Janis Joplin (której nota bene nie lubię, więc i tak nie znalazłaby się na tej liście), nie będzie też "Highway To Hell" AC/DC ani "Road To Hell" Chrisa Rei (które to numery z kolei lubię bardzo, ale znają je wszyscy). Ponadto - i jest to bardzo ważne - lista nie jest ułożona tak, by na 1. miejscu był po prostu utwór, który lubię najbardziej, choć oczywiście lubię je wszystkie. Metoda, której użyłem jest nieco bardziej skomplikowana: im bliżej szczytu, tym mocniejsze musi być połączenie mego upodobania do danego kawałka, jego motoryzacyjnej tematyki i zdatności do prowadzenia. Dlatego piosenka z pierwszego miejsca jest kwintesencją automobilizmu (i to takiego, jaki lubię) a do tego fantastycznie sprawdza się za kierownicą, choć jej klimat wcale nie powoduje syndromu ciężkiej stopy.Ale o tym przekonacie się kilka utworów dalej, gdyż zaczynamy od miejsca piątego.5. Primus - Jerry Was A Race Car DriverGdybym jako kryterium uznał także basową wirtuozerię, dzieło kalifornijskiego tria znalazłoby się na pierwszym miejscu. Les Claypool, oprócz bycia żywą postacią z kreskówki, jest absolutnym potworem jeśli chodzi o obsługę grubych strun. Poza tym wydaje odgłosy paszczą (wiele osób nie nazwie ich śpiewem - głównie dlatego, że również głos Claypoola pasowałby przede wszystkim do kreskówek), skacze i wymyśla historyjki. A gawędziarzem jest rewelacyjnym. Jedna z jego owianych tetrahydrokanabinolowym dymem opowiastek traktuje o pewnym młodzieńcu o imieniu Jerry, niezłym kierowcy wyścigowym (nigdy nie wygrał, ale też nigdy nie był ostatni), którego któregoś wieczora wypił o jedno piwo za dużo i owinął swego Oldsmobila 442 wokół słupa telefonicznego. Co w drugiej zwrotce robi kapitan Pierce, emerytowany strażak - nie wiemy. Moja hipoteza mówi, że wycinał doczesny zewłok Jerry'ego z wraku, ale cholera wie, co tak naprawdę na myśli miał Les po kilku głębszych buchach.Te ostatnie są wspomniane wręcz dosłownie w drugiej zwrotce innego okołomotoryzacyjnego numeru Primusa - DMV. Jeżeli nie znacie tego skrótu, pozwólcie, że go rozwinę: Division of Motor Vehicles. Czyli Wydział Pojadów Mechanicznych. "Byłem w piekle" - mówi Claypool - "literuję je DMV". I wielu z Was zapewne mogłoby się z nim zgodzić.4. Queen - I'm In Love With My CarFanem Queen jestem od dziecka. Usłyszenie "Radio Ga Ga" i zobaczenie klipu w 1984 roku w programie "Videoteka" uważam za początek mojego bardziej świadomego słuchania muzyki. I choć mój gust ewoluował, nigdy nie porzuciłem czci do Królowej. Dlatego też, kupując najpierw kasety a następnie płyty, nigdy nie poprzestałem na którejkolwiek ze składanek "Greatest Hits", tylko cierpliwie gromadziłem dyskografię, zaś każdy album przesłuchiwałem od pierwszego do ostatniego dźwięku. Stąd też znane mi są dobrze utwory, które nie były śpiewane przez niezapomnianego Freddiego - w tym pochodzący ze wspaniałej płyty "A Night At The Opera" z 1975 roku, niemalże wyryczany charakterystyczną i charakterną chrypką przez perkusistę Rogera Taylora "I'm In Love With My Car".Tytuł mówi w zasadzie wszystko. I jest zgodny ze stanem faktycznym - Roger Taylor zawsze był maniakiem motoryzacji i nie raz brał udział w amatorskich zawodach. Co ciekawe jednak, często przegrywał wówczas z innym z członków Queen - jedynym nieśpiewającym z całej czwórki mym pierwszym idolem basowym, Johnem Deaconem.Tak, ten utwór ma już 41 lat, choć klip powstał sporo później. Ale warto go obejrzeć - choćby dla pojawiającego się w 14 sekundzie Gutbroda Superior goniącego Porsche 356.3. Gary Numan - CarsTu miałem ogromny problem. Z początku ten kawałek miał znaleźć się na szczycie zestawienia. Czemu? Po prostu go uwielbiam. Kocham zimne brzmienie analogowych syntezatorów, fascynuje mnie niemalże odhumanizowana muzyka Numana, wreszcie wściekle jaram się niesamowicie charakterystycznym klimatem klipów z przełomu lat 70. i 80. Zresztą jest to estetyka mego wczesnego dzieciństwa, a sentyment potrafi być wielką siłą.Dlaczego zatem jednak najniższy stopień podium? Otóż Numan w "Cars" nie opiewa wcale motoryzacji - samochody przedstawia wręcz jako swego rodzaju mobilne samotnie do których uciekamy przed interakcją, a ostatnie słowa "nothing seems right in cars" dyskwalifikują utwór jako kandydata na pierwsze miejsce. Nie przeszkodziło to jednak Gary'emu Numanowi w lansowaniu się na ulicach Londynu (przed jego przeprowadzką do Stanów) w białej Corvetcie. A mi nie przeszkodziło, by numer ten w jego późniejszej, mocniejszej (a dzięki udziałowi autora równie dobrej co oryginał) wersji ustawić jako pierwszy utwór na mojej samochodowej playliście.2. Rush - Red BarchettaTutaj mamy praktycznie wszystko - wyśmienite kanadyjskie rockowe trio ze śpiewającym basistą-wirtuozem na froncie, świetną kompozycję i ociekający miłością do starej, dobrej motoryzacji tekst oparty na pomyśle z opowiadania Richarda Fostera "Nice Morning Drive". Mamy tu bohatera, którego wujek trzyma w szopie starą, czerwoną Barchettę (i można przeboleć, że Geddy Lee wymawia ten wyraz niepoprawnie, z "cz" zamiast "k"), mamy radosną przejażdżkę, odbieraną każdym zmysłem i nerwem, mamy nieprzyjazne, wykluczające z ruchu tego typu pojazdy nowe prawo ("motor law") i w końcu szaleńczą ucieczkę przed dwoma współczesnymi, potężnymi pojazdami. Instrumenty, obsługiwane przez trzech fenomenalnych muzyków, naśladują brzmienie silnika i pisk opon, wszystko zaś podlane jest smakowitym prog-rockowym sosem. Prawdziwa uczta dla ucha.I tak, wożę w samochodzie płytę "Moving Pictures" zaś "Red Barchetta" zawsze prowokuje mnie do mocniejszego wciśnięcia gazu. Uwielbiam.Uwielbiam też inne, dużo późniejsze dzieło Rush, w którym prowadzenie samochodu jest jednak użyte metaforycznie.Dlaczego zatem Kanadyjczycy nie znaleźli się na pierwszym miejscu?Ponieważ Morris Minor.1. Madness - Driving In My CarNie mogło być inaczej. Choć "Driving In My Car" wariatów z Camden Town nie jest moim ulubionym utworem z całej tej listy, najlepiej łączy wszystkie elementy, o których pisałem na wstępie. Świetnie nadaje się do prowadzenia samochodu (choć absolutnie nie prowokuje do szaleństw), tekst ocieka wręcz samą kwintesencją automobilizmu, i to od mojej ulubionej strony - opowiada o zajeżdżonym gracie, przy którym autor/bohater niejednokrotnie grzebie sam. A poza tym najzwyczajniej w świecie bardzo ten numer lubię.Swoją drogą - wspomniałem na wstępie o liście, którą niegdyś sporządził Szczepan K. na Automobilowni. I uważam, że to właśnie "Driving In My Car" powinien znaleźć się tam jako reprezentant Anglii. Wszystko tu jest na wskroś brytyjskie, przesiąknięte humorem znad Tamizy i klimatem tamtejszej motoryzacji. Posłuchajcie. I koniecznie obejrzyjcie klip. Jest rewelacyjny - jak zresztą sam utwór.

Śmignąwszy: Betrójka

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Śmignąwszy: Betrójka

Absolutnie nie kryję się z tym, że nie lubię współczesnych Audi. Są według mnie (a moja mojszość jest najmojsza, i nie, nie chodzi mi o ukochaną E46 Blogo) bezpłciowymi, nijakimi nośnikami źle pojętego prestiżu dla pozbawionych gustu i własnej osobowości nuworyszy. O TSI (w przypadku Audi nazywanych TFSI) nawet już nie wspomnę, no bo ile można. Generalnie jeżeli chodzi o tzw. niemiecką trójcę, w moim rankingu jest najpierw Mercedes, potem przepaść, potem BMW, potem kolejna przepaść, dno oceanu, Rów Mariański, jeszcze z pół kilometra w dół i tam mniej więcej lokuje się moja opinia o Audi.Oczywiście mówimy tu o aktualnych modelach. Bo jeśli chodzi o te starsze, rzecz się ma nieco inaczej.Pewien czas temu zamieściłem moją prywatną, osobistą piętnastkę niedocenionych youngtimerów. Na jej ostatnim miejscu (głównie ze względu na pospolitość) znalazło się Audi 80 typoszeregu B3. Nie należy się sugerować jego niską pozycją - sam fakt, że się tam znalazło, oznacza, że darzę ten model przynajmniej pewną estymą. A darzę. Otóż oprócz bycia solidnym, niezabijalnym niemalże żelazem (gdyż albowiem owszem, Audi produkowało podówczas niezwykle twarde sprzęty), jest on niesamowicie ponadczasowy. Jego sylwetka z trójkątną szybką w słupku C i krótkim, zadartym nieco kuprem, jest wciąż aktualna. Każde kolejne wcielenie Audicy klasy średniej, łącznie z obecną generacją A4, jest de facto kontynuacją designu zapoczątkowanego przez B3. I nawet dziś, po niemal 30 latach od zaprezentowania, sylwetka ta praktycznie się nie zestarzała.No chyba, że mamy do czynienia ze zmęczonym gratem. A takim miałem przyjemność się przejechać. Tak - mimo ogólnego styrania egzemplarza była to spora przyjemność.Niektórzy z Was pamiętają jeszcze czasy, gdy w celu ominięcia wysokiego cła przy sprowadzaniu samochodu rozkręcało się go na kawałki jeszcze za granicą i montowało z powrotem już na miejscu. Taki wehikuł był rejestrowany jako składak a jako datę produkcji wpisywało się moment złożenia (czy też rejestracji, czy przejścia przeglądu - nie pomnę). W taki sposób można było jeździć Mercedesem 190 z 1997 roku. Albo, jeżdżąc Audi 80, które zjechało z taśmy w Ingolstadt jeszcze w latach osiemdziesiątych, mieć w dowodzie rejestracyjnym wpisany rok 1992.Tak właśnie jest w przypadku osiemdziesiątki, którą miałem okazję się bujnąć.Tak - mamy tu do czynienia z klasycznym składakiem, do tego po swapie (acz o tem potem) i z elementami tzw. tuningu podlaskiego. Podlaskiego dlatemu, że właśnie na białostoczczyźnie Audi 80 B3 i B4 są wciąż głównymi wozami pociągowymi, zaś tuning... No cóż, spoiler jest, niepasująca, krzywa ramka na grillu też jest, tak samo, jak pokrowce na siedzenia czy obowiązkowe kołpaki z Tesco. Nie ma co prawda nakładki na kierownicę ani pseudoaluminiowych dywaników, ale najważniejsze elementy stylówy z Niemyjów Starych są na miejscu.Nie zmienia to faktu, że po lekkim ogarnięciu i ta Audiczka, jak każde B3, wyglądałaby zaskakująco świeżo jak na wiek konstrukcji. Wszystko, co najważniejsze, wciąż się tutaj zgadza - linia, proporcje, czy choćby krótki, wysoki kufer.Właśnie, bagażnik.Niestety, praktyczność B3 jest jego najsłabszą stroną. Po pierwsze, tak, jak np. w Baleronie, zbiornik paliwa został umieszczony pionowo za oparciem tylnej kanapy, co sprawia, że rzeczone oparcie się nie składa. To jednak jest tylko połowa problemu - w 190 bagażnika też nie da się powiększyć, ale do transportu kilku basów nadaje się on wyśmienicie. Tutaj z pewnością też nie byłoby z tym większego problemu (mimo bardzo nierównej podłogi), jednak w paradę wchodzi koło zapasowe, umieszczone pionowo z boku. Jak w Trabancie. W efekcie jedyne basy, które dadzą się wcisnąć do kufra Osiemdziesiątki jest niewiele, to headlessy albo to krótkomenzurowa "skrzypcówka".Przedział pasażerski B3 również nie należy do najprzestronniejszych, lecz mimo tego nie można mu odmówić wygody oraz - przede wszystkim - solidnego wykonania.Deska rozdzielcza Osiemdziesiątki, choć nie poraża nowoczesną formą czy bogactwem wyposażenia, wciąż wygląda nieźle. Nie tylko ze względu na dizajn, ale również z uwagi na rewelacyjną wręcz jakość. Zarówno materiały jak i montaż zasługują na najwyższe oceny, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę wiek i stosunkową prostotę konstrukcji. Generalnie siedzenie w B3 uspokaja. Tak samo, jak w starszych Volvo czy Mercedesach, można mieć tu wrażenie, że mielibyśmy tu szansę przeżyć zagładę atomową.Tak długo, jak długo wytrzymalibyśmy w nieregulowanym, przysuniętym nieco za blisko kierownicy fotelu.Nie - nie była to wspólna cecha starych modeli Audi. Już od lat 60. regulacja siedzeń, przynajmniej w kwestii przesuwania ich w przód i w tył, była czymś całkowicie oczywistym. Niestety, zmęczenie niektórych egzemplarzy objawia się w śmieszny sposób. Tu na przykład fotel kierowcy nie daje się ruszać, co skazuje właściciela, młodego człowieka sporo wyższego ode mnie, na gniecenie się za kierownicą w pozycji, która byłaby w pełni komfortowa dla kogoś, kto jest o kilka centymetrów ode mnie niższy. Na szczęście sam fotel jest bardzo wygodny.Ciekawy element wyposażenia można znaleźć z tyłu. Pasażerowie kanapy życzący sobie odseparować się od otoczenia mieli możliwość podłączenia słuchawek do małego panelu znajdującego się na tylnej półce. Niestety, ani ja, ani właściciel wehikułu nie sprawdziliśmy działania owego ustrojstwa, jednak sam fakt jego istnienia wart jest odnotowania.Wartą wzmianki jest też wzmianki jest także uczciwość właściciela Audiczki.Gdy czerwony egzemplarz opuszczał fabrykę, pod jego maską znajdowała się turbodoładowana wysokoprężna jednostka znana choćby z Golfa II GTD. Po przywiezieniu w częściach do Polski i ponownym skręceniu, Audi przeszło na dietę, powiedzmy, wegańską. Olej roślinny, którym karmił swój wóz pierwszy właściciel w naszym pięknym kraju, odcisnął na silniku piętno na tyle silne, że jedynym, co pozostało, okazała się jego wymiana. W ten oto sposób pod maskę zawędrował  pochodzący z VW Transportera dieslowski agregat o pojemności 1,9 litra. Nie było to jednak słynne TDI. Silnik ma pośredni wtrysk, nie posiada turbiny i wypluwa okrutne 60 KM mocy.Jedyne, co pozostało, by nie budzić zbyt wielkich nadziei tych, którzy stanęli za nami na światłach, było usunięcie znaczka "turbo". Uczciwość i szczerość lvl master. PropsujęSam silnik również nie pozostawia złudzeń ani co do rodzaju paliwa, ani wieku konstrukcji, tudzież jej proweniencji. Tylko nalepka "turbo diesel" subtelnie trolluje niezaznajomionych z tematem.Co ciekawe, mimo niedoborów mocy Osiemdziesiątką da się jeździć dość żwawo. Niestrudzony ropniak po mocniejszym wciśnięciu pedału gazu zaskakująco żwawo ciągnie niezbyt lekkie (acz na pewno dużo lżejsze niż obecne konstrukcje) Audi do przodu. Nie są to co prawda osiągi pozwalające ścigać się z debilami od świateł do świateł, jednak przy odpowiednim posługiwaniu się prawą stopą mamy szansę nie być zawalidrogą. Ogólne wrażenia z jazdy B-trójką są nader przyjemne. Silnik klekocze wesoło, skrzynia biegów chodzi bardzo przyzwoicie, wygodnie gruby lewarek nie haczy a jego krótkie skoki czyniąc zmianę biegów niemalże przyjemnością, zawieszenie zaś nie katuje zadu nadmiernie twardymi nastawami. Nie ma tu co prawda mowy o niebiańskim komforcie Mercedesa czy pochodzącej z podobnych lat Hydrocytryny, jednak starą osiemdziesiątką jeździ się dość wygodnie. Na szczególną pochwałę zasługują jednak dwie cechy. Pierwszą z nich jest widoczność. Cienkie słupki sprawiają, że nie ma problemów ze zorientowaniem się w sytuacji wokół niewielkiego sedana, a manewrowanie, dodatkowo ułatwione przyjemnie działającym wspomaganiem, staje się formalnością. Drugą z tych cech, również wpływającą na łatwość manewrów, i będąca jednocześnie największym chyba zaskoczeniem, jest zwrotność. 80 B3 skręca niemal jak tylnonapędówka! To, razem z bardzo dobrą widocznością i dość kompaktowymi rozmiarami sprawia, że Audi 80 jest wyśmienitym samochodem do miasta.Przynajmniej tak długo, jak wolno tam wjeżdżać starym dieslem.Podsumowanie, czyli zady i walety:Plusy:ogólna solidność i trwałośćniezły komfortdoskonała zwrotnośćniewielkie zużycie paliwaczęści i serwis - wszędzie i za półdarmoMinusy:kiepski, nieustawny bagażnikniewiele miejsca z tyłusłabowity (choć wystarczający do sprawnego przemieszczania się) silnikogólne zmęczenieCo nim wozić:Właściciel wozi nim "skrzypcówkę" Hofnera, barytonowego Fendera Bass VI oraz wspaniałą japońską kopię Ricka. Jednak podróżują one raczej na tylnej kanapie. Niestety przez swój bagażnik nie jest to auto dla basisty. Jeśli jednak grasz na basie a Osiemdziesiątka B3 jest dla Ciebie ideałem samochodu (albo po prostu możesz mieć takiego za groszę lub w spadku po rodzinie), pamiętaj, że to auto z lat 80. Produkowany na licencji Steinbergera bezgłówkowy Hohner będzie w sam raz.

Basowisko: Westone

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Basowisko: Westone

Spacerkiem i rowerkiem: w Krainie Grzybów

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: w Krainie Grzybów

Mamy już marzec, co oznacza, że wiosna coraz bliżej. Co prawda istnienie spore prawdopodobieństwo, że tak wyczekiwane w grudniu białe święta są jeszcze przed nami, ale ogólna perspektywa na nadchodzące tygodnie zakłada raczej cieplejsze temperatury, więcej słońca, więcej ciepła, za to mniej depresji i zapalenia oskrzeli. I - prawdopodobnie - wygrzebanie roweru z pomieszczenia, w którym wisi sobie smętnie od końca listopada. Oczywiście jest to uwarunkowane paroma inwestycjami w jego stan techniczny, które nie są do końca pewne, gdyż poczyniłem kilka innych wydatków na sprzęt basowy (tak, będzie o tym już wkrótce), jednak szansa jest. A nawet jeżeli trzeba będzie to odłożyć, pozostaną miłe, wiosenne spacerki. Oczywiście z aparatem.Z tymże aparatem (a także z komórką) wybierałem się na przestrzeni ostatnich miesięcy w rozmaite miejsca grodu stołecznego. Wyprawy były czasem dalsze, czasem bliższe, ale zazwyczaj owocne. Tak też było w przypadku dolnego Mokotowa, na który trafiamy cofając się nieco na północ z odwiedzonego ostatnio Wawra i przejeżdżając na drugą stronę Wisły. Okolice owe zwiedzałem już nie raz, nie dwa i nie piętnaście, a za każdym razem odnosiłem wrażenie, że zostałem żywcem przeniesiony do Krainy Grzybów. I nie, nie chodzi tu o stanowiący bezpośredni gwałt na żywym mózgu poprzez wbicie wiadra gwoździ w psychikę youtube'owy kanał (ależ bym oglądał to połączone w jedno, sfabularyzowane i wyreżyserowane przez Lyncha!), tylko o ziemię gdzie królują Pan Grzyb i Pani Grzybowa (Grzybnia?) a każdy garaż tudzież podwórko zawiera Kaszla, Trabanta czy Tavrię na czarnych. Oczywiście z obowiązkowym zabezpieczeniem antykradzieżowym pod postacią laski na kierownicy. Jasne, zdarzają się miejsca, gdzie wieje prestiżową nudą w leasingu, ale - ogólnie rzecz biorąc - klimat leżącej u podnóża Skarpy Warszawskiej można oddać za pomocą dwuwierszyka:Od Sielec po SadybęWszystko tu jedzie grzybem.Zapraszam tedy na spacerek.Zapewne wrasta dłużej, niż liczą sobie te tabliceTu możemy przypuszczać, że wrastanie trwa odrobinę krócejTemu wrastanie nie grozi - wlewasz benzynę, odpalasz, ruszasz, bierzesz kredyt, tankujesz ponownie, jedziesz dalej.Król niedocenionych jaktajmerów. Konesowałbym.Rozważałem przy poszukiwaniach auta. Niestety, egzemplarz, który oglądałem, stanowił obraz nędzy i rozpaczy.Lusterka pociągnięte srebrną farbką, alusy i z Łady robi się bolid.Weźcie swoje SUV-y i ten, no.Co się musi dziać pod tymi chromami...Zaczajony wśród badyliPropsy za samoświadomośćZapewne od nowości w jednych rękach. I zapewne pozostanie w nich do końca. Swojego albo rąk.A podobno krokodyle preferują bardziej upalny klimat.Stado by upalałoA tego upala ktoś, kto zna StadoCzasem troszkę za nimi tęsknię. A potem wsiadam z wózkiem do niskopodłogowca i przestaję.Po przygodach - odpoczynek. Oby nie wieczny.Wśród prestiżolemingowstwa zdarzają się również pasjonaty i konesuaryWidziałem ją w ruchu - prowadził ją wąsaty obywatel w wieku starszym-średnim.Wersja na gorętsze rynki - dodatkowa wentylacja w progachMalczan jak Malczan, scrollujemy dalej.WTEM!Trochę ich jeszcze jeździ. I chyba większość na czarnych.Ooo, chyba komuś boczur nie wyszedł. Albo wyszedł za tłusty.Z ziemi chińskiej przez Ukrainę na SadybęNieśmiało wygląda zza krzaczkaNiezbyt śmieszny WICNiektóre czarne blachy ewidentnie wycierały się od staniaNie wiem co głupsze - samo żelazo, którego częstotliwość występowania wróży walkę o części, czy rodzaj pokrywy, skutecznie ograniczający praktyczność.Obiecywałem, że będzie. Dobry sprzęt, blachy jeszcze lepsze.Kończymy na Siekierkach, gdzie Krokodyl żywi się Baleronem.Miłego weekendu.

Śmignąwszy: japoński wahadłowiec

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Śmignąwszy: japoński wahadłowiec

Szukając następcy Madzi brałem pod uwagę również vany. Wiadomstwo: tatuś, który doceni łatwy montaż dziecięcia w foteliku umożliwiony przez odsuwane drzwi, do tego sprzętotargacz, dla którego im więcej przestrzeni tym lepiej. Pomysły miałem najróżniejsze - od Hyundaia Santamo po Fiata Scudo w osobowej wersji (nie, nie żartuję; gdyby trafił się sprawny benzyniak, najlepiej z LPG, mieszczący się w moim budżecie, zdecydowanie wziąłbym go podówczas pod uwagę), w chwili desperacji oglądałem nawet Daihatsu Gran Move, ale największe moje pożądanie, no, może ex aequo z Pontiakiem Trans Sportem, budziła futurystyczna Japonka z lat 90.: Toyota Previa.Previa pierwszej generacji podobała mi się praktycznie od zawsze. Połączenie wychwalanej pod niebiosa niezawodności z dziwaczną konstrukcją (silnik pod podłogą to dopiero początek) i kosmiczną stylistyką jest czymś, co w naturalny sposób przemawia do mnie, i to od razu. Odkąd pamiętam uznaję ten model za murowanego (choć nieoczywistego) kandydata na klasyka już w niedalekiej przyszłości. W zasadzie, ze względu na rok prezentacji (1990) już nim jest - pisałem zresztą o tym swojego czasu. Kilkukrotnie jechałem Previą jako pasażer, doceniając ogrom miejsca w środku. Nigdy wcześniej jednak nie dane mi było zasiąść za jej kierownicą. Aż do teraz, gdy w Previę Raz wyposażył się mój kolega, zresztą też basista (w przeciwieństwie do mnie wyśmienity).I to jako swój pierwszy samochód.Na pierwszy rzut oka widać, że jest to kobyła. Długość 475 centymetrów niby nie powala (Skanssen jest dłuższy), ale w połączeniu z szerokością i wysokością zaczyna już robić wrażenie. Pękata sylwetka Previi poza sporymi rozmiarami imponuje też mocno futurystyczną formą. Zresztą jest to ciekawostka - awangardowe kształty zazwyczaj szybko się starzeją, a zaprezentowana 26 lat temu Toyota nadal prezentuje się świeżo i ciekawie. Jasne, brak jej tak modnych obecnie ostrych, agresywnych niczym mydło przetłoczeń, ale wygląd zadbanego egzemplarza nie dość, że nie razi, to jeszcze potrafi wzbudzać ciekawość.Jaktajmer? No ba.Pokaźne rozmiary i specyficzne proporcje z króciutkim przodem obiecują dużo miejsca w środku. I zaiste, obietnica owa spełnioną zostaje. Do tego, dzięki cienkim przednim słupkom i ogromnej powierzchni przeszklonej, widoczność jest wręcz fantastyczna. Nie ma problemów z wyczuciem wymiarów auta. Nie przeszkadza w tym nawet wspomniany już króciutki przód, którego zupełnie nie widać przez gargantuiczną szybę.Niestety, nieco gorzej jest z jakością wykonania wnętrza.Pierwsza Previa była konstruowana głównie z myślą o rynku amerykańskim. I to, niestety widać. A bardziej czuć - szczególnie pod palcami. Plastiki są najzwyczajniej w świecie badziewne. Nie, nie wszystkie, choć jakość wykonania boczków drzwi (a szczególnie ich mocowania, co uwidoczniło się w tym konkretnym egzemplarzu) nie za bardzo chce powalać na kolana. Jednak to konsola środkowa jest najgorsza. Tworzywo, z którego została zrobiona, jest bardzo specyficzne - występuje w każdym amerykańskim samochodzie z przełomu lat 80. i 90. (przynajmniej w każdym, w którym kiedyś siedziałem, a siedziałem w paru) i kojarzy się z tanimi budzikami. Tapicerka również nie budzi szczególnych zachwytów.Na szczęście Previa nadrabia wspomnianą już przestrzenią oraz ciekawą stylistyką. Również zegarów. Do dziś pamiętam moje zdziwienie, gdy siedząc w drugim rzędzie japońskiego vana patrzyłem na prędkościomierz i obrotomierz zastanawiając się, jakim cudem dość długie wskazówki mieszczą się w obudowie, gdy docierają do szczytu mocno spłaszczonych wskaźników.Właśnie, drugi rząd.Previa w standardzie wyposażona była w trzy rzędy siedzeń. I choć w tym egzemplarzu aktualnie zamontowane są tylko dwa, z doświadczenia wiem, że w żadnym z nich nie brakuje miejsca. I, co ważne dla każdego rodzica, odsuwane odrzwia gwarantują doskonały dostęp do fotelika i brak problemów z zapięciem latorośli w pasy. Zastrzeżenia można mieć jedynie do nieco zbyt pionowo ustawionego oparcia (na szczęście samo siedzenie jest dość wygodne) i do faktu, że tylne drzwi mieszczą się tylko z prawej strony, jak to zazwyczaj miało miejsce w vanach z tamtych lat. Za to ilość miejsca... Powiem tak: w Previi pierwszej generacji można z tyłu wyprowadzać psa na spacer.Tylko warto mieć łopatkę i zestaw woreczków.No dobra, ale po co muzyk kupuje vana?Otóż muzyk kupuje vana, gdyż albowiem bagażnik. A tutaj w tej kwestii jest naprawdę grubo.Nawet przy gdy zamontowane są wszystkie trzy rzędy siedzeń, pozostaje przestrzeń wystarczająca na zmieszczenie basu w poprzek. Albo trzech. Albo pięciu. Oczywiście na płasko, jeden na drugim (w którym to przypadku serdecznie doradzam, by na dół szły basiwa w futerałach a na górę w pokrowcach). Wejdzie również głowa (nawet stary lampiak) i paczka (nawet dwie, no chyba, że to lodówka 8x10), co oczywiście ograniczy ilość miejsca dostępnego dla basów, ale wciąż zostanie miejsce na 2-3 wiesła. Z tym że właściciel tego egzemplarza wymontował dwa tylne fotele, pozostawiając dwa rzędy siedzeń i...To zdjęcie nie do końca oddaje ogrom dostępnego miejsca. Bagażnik Previi w pięcioosobowej aranżacji wnętrza to jaskinia. Kilka basów, głowa i paczka 4x10? Bez problemu. Ze dwie gitary i pół-stack Marshalla? Oczywiście. Klawisze w futerale? Nie ma sprawy. Średniej wielkości zestaw perkusyjny? No jasne.Tak, naraz.Oczywiście żadna przestrzeń nie jest nieskończona i jeśli gitarzysta będzie upierał się przy wzięciu dwóch paczek oraz ogromnego racka z preampem, końcówką mocy i efektami, zaś bębniarz dyponuje zawieszonym na ramie zestawem a'la Neal Peart, potrzebny będzie już Sprinter, i to przedłużony. Ale na niewielkie koncerty lub dla chałturbandu liczącego nie więcej niż 5 osób Previa jest perfekcyjna.Wiadomo jednak, że na każdą sztukę trzeba dotrzeć, nie umęczywszy się przy tym zanadto. W tej  zaś kwestii minivan Toyoty jest niezły, jednak do ideału nieco mu niestety brakuje.Pierwsze, co zwraca uwagę po zajęciu miejsca za kierownicą, to wysoka pozycja. Owszem, jest to cecha typowa dla vanów, ale w pierwszej Previi pozycja jest szczególnie wysoka, gdyż... siedzimy na silniku. Tak - czterocylindrowy, 136-konny benzyniak (w tym przypadku zagazowany) o pojemności 2,4 litra znajduje się pod podłogą auta. Take rozwiązanie ma sporo zalet, jak choćby doskonałe wykorzystanie przestrzeni czy obniżenie środka ciężkości, ale też nie brakuje mu wad. Jedną z nich jest utrudniona obsługa (dodatkowo skomplikowana pociesznymi rozwiązaniami jak np. poprowadzony do przodu wał napedzający osprzęt), inne zaś wpływają na komfort jazdy poprzez brak możliwości opuszczenia fotela poniżej pewnego, dość wysokiego poziomu, czy choćby hałas. W Previi siedzi się jak w dostawczaku i jest też podobnie głośno. Do tego dość sztywne resorowanie (co niektórzy ponoć lubią, ale nie zajmujemy się tu tematyką masochizmu) sprawia, że japoński van jawi się jako niezbyt komfortowe jeździdło. Oczywiście należy wziąć poprawkę na to, że jechałem niemalże na pusto - jedynie z ważącym może połowę tego, co ja, właścicielem na prawym siedzeniu i jednym z jego basów w bagażniku. Niewykluczone, że po zalogowaniu w środku rodzinki z bagażami (lub zespołu ze sprzętem) wygoda znacznie wzrośnie.Żadna z powyższych cech nie była tą, która irytowała mnie w Previi najbardziej. Ta zaszczytna rola przypadła brakowi jakiegokolwiek sensownego podparcia dla lewej stopy. Niestety, w dużej mierze wynika to z rozplanowania całego samochodu - fotele kierowcy i pasażera są dużo bliżej przedniej osi, niż w zwykłym aucie, i choć siedzi się wyżej, nadkole jednak wnika do wnętrza w miejscu, które uniemożliwia sensowne umieszczenie takiego podparcia. Żeby oprzeć stopę na nadkolu (pozbawionym zwyczajowej płaskiej powierzchni) należy bardzo mocno, niewygodnie podkurczyć lewą nogę. Wygodnie wyciągnąć odnóża też nie bardzo jest jak - również z powodu tego nieszczęsnego nadkola. Między innymi dlatego gdybym kiedykolwiek chciał kupić Previę Raz zdecydowanie szukałbym wersji z automatyczną skrzynią.A także dlatego, że w wersji z automatem wajcha znajduje się przy kierownicy. Miłość.W odmianie z manualną skrzynią dźwignia umieszczona jest tradycyjnie między fotelami (w przeciwieństwie do bardzo nietradycyjnie umieszczonej dźwigni hamulca ręcznego, która znajduje się przy lewych drzwiach) i chodzi... tak sobie. Szczególnie dwa pierwsze biegi nieco haczą, zaś wrzucanie wstecznego wymaga sporej koncentracji. I cierpliwości. Również do obsłuci sprzęgła potrzebne jest wyczucie - łapie ono dość ostro, mniej więcej w połowie skoku pedału, co sprawia, że ruszanie i przerzucanie na dwójkę bez żenującego "kangurka" udaje się dopiero za którymś razem.Po przyzwyczajeniu się do tych idiosynkrazji Previę prowadzi się jednak całkiem przyjemnie - samochód jest dość zwrotny, manewrowanie dzięki fantastycznej widoczności jest dziecinnie proste, do tego silnik bardzo żywo reaguje na polecenia wysyłane przez prawą stopę i choć dynamika nie powala (wszak to spora, niezbyt lekka kobyła), nie można narzekać na ślamazarność. Do pozycji za kierownicą przyzwyczaiłem się po kilku minutach, wygodny fotel rekompensował niedoskonałości zawieszenia, zaś spory hałas może tak naprawdę razić tylko kogoś, kto przyzwyczaił się do dużo cichszych samochodów. Do tego świadomość, że gdy trzeba możesz przewieźć wszystko, co chcesz, dział uspokajająco - tak samo, jak pewność, że po drodze nic się nie zepsuje.Podsumowanie, czyli zady i walety:Toyota Previa pierwszej generacji to specyficzny, wymagający przyzwyczajenia wynalazek: dość głośny, nie tak wygodny, jak można oczekiwać po rodzinnym vanie i zaskakujący paroma niedociągnięciami, ale mimo tego budzący sympatię dzięki świetnej przestronności i funkcjonalności oraz imponujący niezawodnością. Do tego, mimo sporego udziwnienia konstrukcji ogarnięci mechanicy zazwyczaj nie mają problemu z podejmowaniem się grzebania przy tym modelu. Czy zatem kupiłbym Previę? Dla siebie chyba jednak raczej nie, ale dla zespołu - zdecydowanie rozważyłbym.Tylko zdecydowanie szukałbym automatu.Plusy:fantastyczna przestronnośćgigantyczny bagażnikświetna widocznośćtrwałość i niezawodnośćdobra współpraca silnika z instalacją LPGmateriał na klasykaoryginalność i ogólna fajnośćMinusy:brak podpórki pod lewą nogęniezbyt komfortowe zawieszenie (przynajmniej bez załadunku)hałas we wnętrzukiepskie wykończenie kabinynieco utrudniona obsługa (na szczęście wielu mechaników zna ten model i nie boi się go)Co nią wozić:Właściciel wozi nią swoje bardzo zacne basiwa - Rickenbackera 4003 i piątkę-Frankensteina (korpus Maruszczyka plus grafitowy gryf Statusa) oraz kontrabas elektryczny. Ale tak naprawdę Previa jest świetnym wyborem dla całego zespołu - i do tego głównie służy ten konkretny egzemplarz. Sam też używałbym jej właśnie do tego celu. Do wożenia basów i okazjonalnego podrzucania bębniarza ze sprzętem wolę jednak Volvo.

Basowisko: Pięciobzyk

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Basowisko: Pięciobzyk

I znów minęły niemalże dwa tygodnie. Nie muszę chyba powtarzać po raz srylionowy - czasem człowiek posiedzi sobie nad pracą do północy, czasem dłużej, czasem, jeśli to weekend, spędzi przyjemny dzień z dziecięciem (bo w tygodniu jeno wieczory), wiadomka, hemoglobina, mistyfikacja, taka sytuacja. Wszelakie ekspiacje też są chyba zbędne - wszak nie ma sensu kajać się (ani sarsać czy tym bardziej mandarynać) z powodu faktu posiadania tzw. życia. Jest jak jest, pracujemy z tym, co mamy.Zdarza się jednak, że przez kilka chwil mamy coś, od czego opada szczęka. I spodnie.Nie raz, nie dwa i nie piętnaście pisałem, że kocham fretlessa. Uwielbiam gładkość bezprogowej podstrunnicy, ubóstwiam zmysłową niemalże wrażliwość na artykulacyjne niuanse, mam całkowitego, dokumentnego i nieodwracalnego fioła na punkcie mruczącego, śpiewnego "mwah", subtelnego "otwierania się" dźwięku na chwilkę po uderzeniu w strunę. Gdybym mógł, grałbym na bezprogu połowę rzeczy (więcej nie, gdyż progówkę też wielbię, acz oczywiście z zupełnie innych powodów). Dlatego szczególną frajdą była dla mnie możliwość dorwania instrumentu stanowiącego niemalże wzorzec metra w kwestii fretlessa, zarówno pod względem brzmienia, jak i koncepcji oraz wykonania - a takim jest bez wątpienia Pedulla Pentabuzz.Michael Pedulla wypłynął na szerokie wody instrumentostrugawcze w okolicach połowy lat 70., w czym pomógł mu grający w coraz popularniejszej podówczas lidze hi-end model MVP, stworzony z myślą o takich basowych okrutnikach jak Tim Landers. Niedługo później, zapewne pod wpływem Jaco Pastoriusa, powstała wersja bezprogowa nazwana Buzz. Czyli zasadniczo Bzyk. Gdy kilka lat później pięciostrunowe basy zaczęły zyskiwać na popularności i takiego właśnie fretlessa jął domagać się jeden z czołowych amerykańskich sesyjniaków, niejaki Mark Egan, pan Pedulla dodał do swego dzieła strunę H, tworząc w ten sposób Pentabuzza, czyli najpopularniejszy chyba model w gamie. A na pewno najbardziej znany.Pedulkę z serii MVP - progową piątkę - miałem już kiedyś w rękach. Choć było to ładnych kilka lat temu, do dziś pamiętam, jak wyśmienitym instrumentem była. Jakość wykonania - świat. Brzmienie - miód. Wygoda gry - super, poza lekką tendencją do "nurkowania" główką.I w tym przypadku było podobnie. Choć nawet ciekawiej - wszak to fretless.Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niezwykle charakterystyczna stylówa Pedulki. Symetryczna główka od razu sugeruje, że bas powstał w latach 70., gdy takie projekty zyskały popularność. Niestety, to, co sprawdza się w przypadku basów cztero- i sześciostrunowych, niekoniecznie musi doskonale wyglądać w przypadku nieparzystej ilości kluczy. Absolutnie nie ma jednak dramatu - tak samo, jak w kwestii charakterystycznego, obłego korpusu. Jasne, jego przypominający nieślubne dziecko Cthulhu i ośmiornicy kształt może budzić mieszane uczucia (mi zupełnie nie przeszkadza), ale... SPÓJRZCIE NA TO DREWNO. Płomieniste słoje przepięknego wzorzystego klonu są dodatkowo wizualnie pogłębione idealnie położonym (choć miejscami nieco wytartym i poobijanym przez lata używania) lakierem w pieszczącym nerw wzroku morskim kolorze. Lakierowana jest również hebanowa podstrunnica o 24 pozycjach, co nie dość, że wygląda fantastycznie, to jeszcze sprawia, że drewno jest doskonale chronione przed okrągłą owijką strun.Jakość wykonania można określić jako pierwszorzędną. Gładziutki, twardy lakier, precyzja spasowania, idealnie wycięte siodełko, czy takie cudne smaczki, jak pokrywa elektroniki stanowiąca po prostu pasujący w to miejsce kawałek klonu - wszystko to sprawia, że mamy wrażenie obcowania z przedmiotem niezwykle wysokiej klasy. I tak jest w istocie.Świadczy o tym również tak podstawowa rzecz, jak komfort gry. A ten, mimo dość krótkiego górnego rogu dechy (który jednak z tajemniczych powodów nie zakłóca balansu wiesła tak, jak w progówce), jest wyśmienity. Zaokrąglony korpus mimo braku głębokiego profilowania niemalże wtapia się w ciało (w moim przypadku przynajmniej równie zaokrąglone), zaś klasą samą dla siebie jest gryf - płaski ale wciąż solidny, zaskakujący ułatwiającym grę w wysokich pozycjach komfortem na całej swej długości. Rzadko spotyka się szyjki tak cudownie wygodne, jak w Pedulli. Tym bardziej, że ten egzemplarz miał setup taki, jak lubię, czyli niziutki. Bardzo.Ciekawie rozwiązana jest elektronika. Pasywne przystawki Bartollini w popularnym w latach 80. układzie PJ zostały stworzone specjalnie dla serii MVP/Buzz, zaś ich zadaniem według Michaela Pedulli jest podkreślanie tego, co instrument ma do zaoferowania pod względem akustycznym. Tę samą funkcję ma spełniać aktywna equalizacja w dość nietypowym układzie: poza tradycyjnym potencjometrem głośności i pokrętłem balansu mamy tu... no właśnie, co? Nie jest to ani zazwyczaj spotykany zestaw regulujący niskie i wysokie tony (choćby dlatego, że brakuje jednego potencjometra), nie jest to też wzorowany na rozwiązaniach Alembica filtr. To, co zauważyłem, to swego rodzaju podbicie i obcięcie konturu - jest ono jednak na tyle naturalnie dobrane, że nie razi nawet w skrajnych położeniach.Właśnie, jak ten wynalazek brzmi?Już na sucho słychać, że jest to prawdziwy, wysokogatunkowy bezpróg. Ten bas ŚPIEWA. Cudowne fretlessowe "miauknięcie", od którego jestem niemalże uzależniony, jest dodatkowo uwypuklone dzięki twardej lakierowej skorupie, którą pokryta jest podstrunnica. Co ciekawe, biorąc pod uwagę, że jest to bas niemal w całości klonowy, można by było spodziewać się bardzo konturowego tonu z mocno uwypukloną, agresywną górą - jednak w tym przypadku mamy do czynienia z okrągłym, nieprzegiętym dołem i piękną górką, dokładnie tak wyrazistą, jak trzeba. Jak to w konstrukcji neck-thru-body (czyli z gryfem przedłużonym aż do "zadu" i doklejonymi doń skrzydłami korpusu) bywa, sustain może być mierzony w kubkach kawy. Półlitrowych. Jasne, z tak długiego wybrzmienia rzadko kiedy się korzysta, ale we bezprogowcu, na którym często gra się długimi dźwiękami, jest ono szczególnie miłe - przede wszystkim w wysokich pozycjach, gdzie w tradycyjnie skonstruowanych instrumentach (choćby w moim Ibanezie) wibracja wygasa stosunkowo szybko.Z drżeniem serca, rąk i innych organów podpinamy basiwo i... co tak cicho?Jak znaczna część fretlessowców w grze na bezprogu używam w zasadzie tylko przystawki mostkowej. A ta w Pentabuzzie ma niezwykle delikatny sygnał. Alembic jest niemalże dwukrotnie głośniejszy. Co ciekawe, znacznie głośniejsza jest też zamontowana w Pedulce łamana przystawka bliżej gryfu, której użycie solo (bez wspomagania ze strony umieszczonego przy mostku singla) daje bardzo ciepłe, okrągłe, nieco kontrabasowe, acz odrobinę jak na mój gust przebasowione brzmienie. Obie przystawki naraz grają zaskakująco dobrze jak na nieco nosowy z natury zestaw PJ, jednak zdecydowanie nie jest to fretlessowy soundomierz. Wolę pozostać przy samym pickupie mostkowym, i to mimo jego słabiutkiego sygnału. Przecudowne brzmienie, dobywające się wtedy z głośników, rekompensuje tę niedogodność. Przy delikatnej grze bliżej gryfu, szczególnie gdy dopalimy całokształt odrobiną dobrego chorusa, uzyskujemy ten cudowny, otwierający się po chwili od trącenia struny śpiewny ton, o którym pisałem nie raz. Grając nieco mocniej bliżej mostka otrzymujemy solidny, "skoncentrowany", warczący środek, który przebije się nawet w gęstym miksie.Pod warunkiem, że ustawimy się wystarczająco głośno na wzmacniaczu.Podsumowanie, czyli zady i walety:Pedulla Pentabuzz to bas z najwyższej półki. Tak - to ta sama półka, na której stoi Alembic, Wal i inne instrumenty oferowane zazwyczaj w cenie, za którą można byłoby pokryć nasz narodowy dług. Nie jest wprawdzie ideałem - choćby ze względu na ogromną różnicę w sygnale przystawek - ale jest tego ideału niebezpiecznie bliska. Jeśli zatem szukasz wzorca metra w kategorii fretlessowego brzmienia, Jazz jest dla Ciebie za agresywny jak na bezproga, a kieszenie masz na bogato wypchane walorem finansowym - zdecydowanie zabierz Pedulkę na spacer. Tylko uważaj, bo możesz nie zechcieć jej oddać. Wiem, że ja będę miał z tym problem.Plusy:piękne, śpiewne brzmienie (przynajmniej na przystawce J)genialna jakość wykonaniacudownie wygodny gryfprzepiękne drewnowyjątkowośćMinusy:ogromna różnica między sygnałem przystawek i bardzo cichy pickup mostkowycenanieco kontrowersyjny dla niektórych design (mi nie przeszkadza)Czym ją wozić:Trudno odpowiedzieć na to pytanie, gdyż Pentabuzz zasługuje na najlepszy dostępny transport. Co jednak ciekawe, właściciel wozi ją... starszawym (ale zadbanym i od nowości pozostającym w rodzinie) Mondeo, co zresztą sugeruje bardzo sensowne podejście do kwestii priorytetów. Ja zaś zdecydowanie woziłbym ją Skanssenem. Co zresztą już zrobiłem. I zrobię jeszcze raz - tym razem, by oddać ją właścicielowi. Niestety.

Spacerkiem i rowerkiem: południowy wschód

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: południowy wschód

Kolejny wpis, kolejny mix. Czwarty już w tym roku.A zbliża się dopiero połowa lutego.Tak, jak zapowiadałem - wybierzemy się dziś w rejony, których wcześniej mój aparat nie zwiedzał. No bo i po co? Daleko, wilki jakieś, psy dupami szczekają, wrony zawróciły kilka kilometrów wcześniej, diabeł powiedział dobranoc i posłał babę. Która zresztą jeszcze nie dotarła. Tak daleko.Otóż błąd. A to dlatego, że zakątki okazały się TŁUSTE.Na początek - mały fragmencik Rembertowa, zwany Kawęczynem-Wygodą. Na Rembertowie już bywałem, ale raczej przejazdem a wszelki ustrzał był zupełnie przypadkowy, sama dzielnica zaś jawiła mi się jako depresyjne pustkowie, na którym prędzej znajdziemy czołg niż ciekawego grata. Wynikało to jednak z faktu, że nie zagłębiłem się w zakamarki Kawęczyna-Wygody. A warto. Bardzo.W zieloności nurza się itd.Na jego widok wydałem TRIUMPHalny okrzykZagęszczenie krytycznePrzedlift na czarnycgh, bardzo tipoweO czym się mawia, że urywa mordę?Dobre malowanieI spojrzał Pan na nieukończone dzieło swoje, i porzucił je wraz ze wszelką nadzieją.Tak, zdaję sobie sprawę z jakości tego zdjęciaOczko mu wypadło. Temu Coupe'u.Ten nie brodzi ani się nie nurza. Ten rozjeżdża.Ten za to użyźnia glebę, czasem dorabiając jako parkiecik tanecznyTen zaś czeka na zbawcę obdarzonego odpowiednim zmysłem estetycznym. Czyli jakimiś grubymi dioptriami.Z Rembertowa przeskakujemy sobie dalej na południe do dzielnicy, z której, jak do tej pory, nie pochodziło chyba ani jedno zdjęcie - czyli do Wawra.Wawer wyróżnia się dużymi ilościami naraz zieleni. Powietrze jest tam przyjemniejsze, niż gdziekolwiek indziej w Warszawie. Nie spodziewałem się tam jednak znaleźć czegokolwiek ciekawego w zakresie żelaza.I znów błąd.Skolekcjonował i konesuje.Zaparkowała ale raczej już nie pojedzie.Tu zapewne wystarczy kompresorek. I może kable.BX-a na czarnych ujrzysz - życie i internety wygraszWTEM!!!Świr wrastający duże ilości naraz Saabów w posesję (a wręcz w kilka posesji) jest znany wielu, ale ja tam trafiłem po raz pierwszyApokalipsaSmutek, depresja, memento moriCzyżby kolejne kandydatury do wrastania?Zaskakująco zdrowy i niewrastający jak na otoczenieDzisiaj tętnią życiem i turbiną......jutro wrosną w ściółkę, nędznie zginąTymczasem dwa kroki od mej dawnej pracyTymczasem jeszcze parę kroków dalejCholernie smutne miejscePodobno pochodzą głównie z parkingów depozytowych i nie da się ich już zarejestrowaćSzkoda.Ten za to jeździ. I niech jeździ jak najdłużej.To tyle w temacie mixów prawobrzeżnych - przynajmniej na pewien czas.W następnym odcinku... a zresztą sami zobaczycie.

Basista się bawi: Śledź, chociaż łosoś

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Basista się bawi: Śledź, chociaż łosoś

Styczeń i luty to sezon ogórkowy. Gorzej - nawet ogórków nie ma. Zimnioków też nie. Jest tylko chłód, wielki smutek i halucynacje z niedożywienia. Eventów brak, nie ma ani pogody ani czasu na umawianie się na przejażdki, a same mixy wrzucać trochę głupio. Dlatego pora na kolejny odcinek wypełniacza dla zdziecinniałych na starość, czyli cyklu "Basista się bawi". Jak popularny jest to cykl, może świadczyć gorący, chóralny niemalże odzew na poprzedni wpis, prezentujący 3 Cytryny (nie napój). Pozostaje mieć nadzieję, że dzisiejszy spotka się z przynajmniej równie wielkim uznaniem.Niespełna półtora roku temu odbył się sympatyczny (niestety, chyba póki co jednorazowy) evencik pt. Bazar Złomnika. Ściągnęła nań brać z całej Polski aby sprzedawać i nabywać mydło i powidło (czyli to, co nasze kobiety nazywają śmieciami). I ja też tam byłem i zbędne rzeczy zakupiłem. Dwiema z nich były samochodziki z kolekcji DeAgostini "Kultowe auta PRL-u": opisany już wcześniej wyjątkowo kiepsko wykonany Fiat 127 (zanabyty głównie z sympatii do modelu) oraz autko, które po bliższym zapoznaniu się sprawia znacznie lepsze wrażenie, zarówno wizualne, jak i organoleptyczne:Wartburg 312, znany w naszym pięknym kraju jako Śledź.Historia Wartburga zaczęła się w 1956 gdy zaprezentowano model 311, oparty mechanicznie na swym poprzedniku, którym była IFA F9, stanowiąca z kolei kontynuację przedwojennych modeli DKW. Wprowadzony w 1962 roku Wartburg 312 był rozwinięciem trzystajedenastki - miał nieco większy, mocniejszy silnik (nadal jednak była to dwusuwowa trzycylindrówka) i odrobinę zmienione wnętrze. Reszta pozostała ta sama. Taki właśnie model - 312 w wersji sprzed wprowadzenia przejściowej odmiany 312/1, znanej też jako 1000 - został przedstawiony w kolekcji DeAgostini.I trzeba przyznać, że wyszedł naprawdę nieźle.Zacznijmy od całoksztkałtu.Sylwetka jest dobrze odwzorowana, proporcje zostały zachowane. Cieszy zgadzający się (łącznie z szerokością) rozmiar kół. Warto dodać, że obie osie mają odpowiednią długość, co dzięki czemu kółka nie latają na boki niczym starozakonny po Media Markcie na dzień po Czarnym Piątku. Oczywiście, gdy przyjrzymy się z bliska, widać pewne niedoskonałości odlewu, jednak całość jest zwyczajnie ładna.Jeszcze ładniejsze są detale - choćby charakterystyczny kształt tylnego zderzaka, okrągłe, chromowane lusterko, czy absolutnie nielogicznie ustawione wycieraczki (tak, są zgodne z oruginałem; tak, to całkowity idiotyzm). Nie ustrzeżono się paru wpadek, takich, jak źle umieszczone klamki (są za nisko, do tego tylne powinny być bliżej tylnego brzegu drzwi i absolutnie nie powinny zachodzić na kontynuujące linię błotnika przetłoczenie) czy zbyt mocno wystające tylne światła, jednak modelik jest na tyle ładny, że można spokojnie przybić mu Fokę Zatwierdzenia.Wisienką na torcie jest jednak podwozie.Pamiętacie, jak w przypadku Syren - zarówno produkcji Welly, jak i z kolekcji DeAgostini - utyskiwałem na fatalnie odwzorowany kształt ramy? Tu nie ma tego problemu. Podwozie, łącznie z charakterystycznie ukształtowaną ramą, której konstrukcja pamięta jeszcze czasy przedwojennych Dekawek, jest naprawdę świetnie odwzorowane. Rama kończy się tam, gdzie w Wartburgu powinna (czyli na tylnej osi), odpowiednio zwęża się z przodu, są wsporniki, są przetłoczenia na podwoziu, są nawet linki hamulcowe! Naprawdę duże propsy. Pozostaje tylko jedna kwestia: dlaczego łosoś?Spójrzcie na ten przepiękny kolor, sąsiadujący tu z bielą (co swoją drogą wskazuje na wersję DeLuxe).Swoją drogą - lubię i śledzia (w oleju), i łososia (wędzonego). Choć tego drugiego nawet bardziej.

Spacerkiem i rowerkiem: nie ma takiej dzielnicy

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Spacerkiem i rowerkiem: nie ma takiej dzielnicy

Top 5: Premiumy, które mógłbym

BASISTA ZA KIEROWICĄ

Top 5: Premiumy, które mógłbym

Jak to mawiają, pomarzyć zawsze można. Nic to nie kosztuje, a do tego czasem w głowie może urodzić się jakiś sprytny plan (np. plan zatykania trąby). Jak to już kiedyś zauważyłem, bez marzycieli świat stałby w miejscu. A że ludzie poza sławą i pieniędzmi mają tendencję do fantazjowania o ruchomych pomnikach prestiżu własnego, postanowiłem przyjrzeć się tematowi i wybrać kilka samochodów tzw. segmentu premium, którymi nie wstydziłbym się poruszać. A nawet , jak podejrzewam, odczuwałbym sporą przyjemność.To, co sądzę o wszelakich motoryzacyjnych premiumach, mówiłem (i pisałem) nie raz, nie dwa i nie piętnaście. W znacznej części przypadków uważam je za niewarte swej nierzadko abstrakcyjnej ceny, zaś prestiż jest dla mnie najmniej potrzebną cechą samochodu (i jakiegokolwiek innego przedmiotu uzytkowego). Ludzie, którzy mieliby tendencje do szanowania mnie bardziej na podstawie wehikułu, którym się poruszam, są akurat tymi, na których opinii zależy mi najmniej, a wręcz ich uznanie byłoby dla mnie sygnałem, że robię coś nie tak. Jednak i w tym segmencie są samochody, które zwyczajnie mnie łechcą. I właśnie pięć takich aut postanowiłem tutaj zgromadzić.Dobór finalistów nie był zbyt łatwy. Są (tudzież były) wszak marki, które znajdują się na granicy premiumowatości i wielu z Was może stwierdzić że dwie pozycje nie powinny się tu znaleźć. Kierowałem się jednak czymś, co nie podlega jakiejkolwiek dyskusji, czyli moim własnym gustem. W związku z tym zabrakło kilku modeli, które premium zdecydowanie są (lub były w momencie prezentacji) i które bardzo cenię. Nie znajdziecie tu choćby żadnego BMW, choć "piątka" E39 jest autem świetnym i gdybym zrobił toptena, na pewno by się w nim znalazła. Jednak ze względu na jedno z założeń - tylko jeden samochód danej marki - top 10 nie miał szansy powstać.Innym założeniem była względna współczesność wybranych modeli. Każdy z nich musiał być produkowany po 2000 roku (prezentacja i debiut rynkowy mogły nastąpić wcześniej). Powód jest prosty - wielbię stare żelaza i np. z Mercedesów prawie każdego sprzed 1990 biorę w ciemno, a ze współczesnych to już niekoniecznie. Ba - Audi z lat 80. podobają mi się bez większych zastrzeżeń. Ale dla większości to już graty, a tu musiało być premiumowo.Dlatego jest.Zapraszam.5. Jaguar XFSłabość do Jaguarów mam od lat. Oczywiście szczególnie do tych starszych. XJ z lat 70. to dla mnie wzorzec klasycznej elegancji. Dlatego gdy S-Type'a zastąpił XF, miałem nieco mieszane uczucia. Jednak po przyjrzeniu się kilka razy (na żywo i z bliska) kilku egzemplarzom wątpliwości ustąpiły miejsca zachwytowi. To wciąż jest Jaguar - klasyczny, elegancki a jednocześnie sportowy. Tyle, że nowoczesny. Do tego zbiera nieporównywalnie lepsze opinie niż modele z ubiegłego wieku. Co ciekawe, w tym jednym przypadku chyba wolałbym sedana niż kombi. I nie chodzi tylko o stylówę - kombiacz ma oczywiście idiotycznie zabudowane boki bagażnika, co drastycznie zmniejsza jego szerokość, zaś do do kufra sedana chyba byłaby szansa zmieścić bas.XF to wóz dla ludzi z kasą i klasą. Ci, którzy mają tylko kasę, raczej wybiorą Audi.4. Saab 9-3 SportKombiPierwszy z kontrowersyjnych wyborów. Po pierwsze - nie każdy zalicza markę Saab do segmentu premium. Po drugie - dla wielu 9-3 drugiej generacji to jedynie rebrandowana, ciaśniejsza Vectra C w innym opakowaniu (co nota bene jest półprawdą, czyli po polskiemu bzdurą). Po trzecie - Saaba już nie ma. Kto umarł ten nie żyje, zdechł pies, sayo-NARA.No ale kurdeż.Po pierwsze - Saab od lat był "czymś więcej". Oczywiście przede wszystkim był czymś innym, ale w tej inności był szyk. Smak. Jakość. Choćby najlepsze fotele, w jakich można było usiąść. Koniec, kropka. Jechałem paroma Saabami w życiu (w tym dwa prowadziłem) i lepszych foteli po prostu nie znam. Oczywiście do tego "czegoś więcej" można dorzucić słynne uturbione czterocylindrówki, nietypową ale zaskakująco logiczną ergonomię i jakże często podkreślaną przez fanów lotniczą proweniencję marki (KASZLUmarketingowybełkotKASZLU), ale to fotel jest tym, co masz pod zadem i plecami, i to za jego pośrednictwem łączysz się z resztą auta. Po drugie - tak, Generał Motors narzucił Szwedom podzespoły Vectry C, ale ci wzięli je, po czym przerobili po swojemu. I dodali oczywiście swoje silniki. Po trzecie - co z tego, że Saaba nie ma? To tylko czyni jego modele materiałem na klasyki.Poza tym jest po prostu cholernie fajny.3. Volvo V70/XC70Tak, wiem, po jednym modelu poszczególnych marek, bla bla bla, yadda yadda. Tak, sam to ustaliłem i sam przedstawiłem to na piśmie. Rzecz w tym, że a) nie zwiększam sztucznie liczby miejsc w zestawieniu, b) XC70 to zasadniczo V70 na koturnach. I oba są świetne. Co prawda nie jest to już klasyczna, tylnonapędowa cegła z mieszkalnym bagażnikiem, ale to wciąż kawał solidnego żelaza o galaktycznym stopniu praktyczności, przyozdobionego świetnym szwedzkim wzornictwem. I nieważne tu, że przedstawiłem na zdjęciach samochody z dwóch kolejnych generacji - obie są fantastyczne. Obie mają doskonałe, długowieczne rzędowe piątki (zarówno benzynowe, które zresztą dobrze znoszą elpegie, jak i diesle), obie łykną dowolną ilość sprzętu i obie są doskonałym miejscem do bezstresowego spędzania wielu godzin.A że Volvo to dla wielu takie pół-premium? Nie mogłoby to obchodzić mnie mniej.2. Mercedes W204 (C-klasa) kombiW przypadku W204 i zajmującego 3. miejsce V70/XC70 miałem zagwozdkę dotyczącą kolejności. Wszak to Volvo dysponuje cechami, które cenię najbardziej: sprzętoprzyjazny bagażnik, nieziemska praktyczność, relaksujący komfort oraz ułatwiające długoletnią eksploatację trwałość i serwisowalność. Mimo tego wszystkiego finalnie Mercedes ląduje wyżej.Dlaczego?Po pierwsze - tym modelem niemiecka marka wedle opinii wielu Ludzi, Którzy Się Znają, powróciła do swej starej, dobrej (czyli najwyższej) jakości. Po drugie - to zestawienie premiumów, a Merc jest jednak bardziej bezdyskusyjnie premium niż Volvo (bez względu na to, jaka jest moja prywatna opinia na ten temat, a jest taka, że mam to w serdecznym gdziesiu). Po trzecie - RWD. Tak, odkąd jeżdżę Skanssenem zacząłem doceniać przyjemność prowadzenia dużego auta z pędzonymi zadnimi kołami. W małym samochodzie nie ma to aż takiego znaczenia, w dużym jednak różnica jest. Przynajmniej dla mnie. Po czwarte - C-klasa wygrywa jedną, urągającą zdrowemu rozsądkowi wersją: C63 AMG. Abstrahując od osiągów, zadam Wam tylko jedno pytanie: czy kiedykolwiek go słyszeliście? Jeśli nie, marsz na YouTube'a oglądać filmiki. Z DŹWIĘKIEM. Brzmienie mercedesowskich V8 to koncentrat testosteronu. Od soundu wydechu tego auta moim włosom na klacie rośnie broda. Raz stanął taki obok mnie na światłach. Jeszcze długo po tym, jak ruszył, zostawiając resztę świata daleko z tyłu, moje sutki nabrzmiałe były rozkoszą.I ten AMG dostępny był w kombiaczu. Który zresztą, nawet w "cywilnej" wersji, wyglądał wyśmienicie.1. Lexus IS SportcrossZwycięzca mógł być tylko jeden. I tylko w przypadku tego auta od początku wiedziałem, które miejsce zajmie.W zasadzie tylko dla niego zrobiłem całe to zestawienie.Pierwsza generacja Lexusa IS to był cios. Fantastyczny design połączony z genialną wręcz precyzją wykonania i niezawodnością gniótł bardziej popularnych konkurentów, przeżuwał ich i wysmarkiwał kolektorem wydechowym. Widać było, w kogo celowali Japończycy. Niewielki, zwarty, tylnonapędowy sedan o wyraźnie sportowym charakterze ewidentnie miał ochotę podgryźć BMW serii 3. Czy udało się, czy nie - to rzecz drugorzędna. Pierwszorzędną zaś jest to, jak bardzo to auto w nieco później zaprezentowanej wersji kombi (nazwanej SportCross) trafia w moje gusta. I jak bardzo go chcę.Zgoda - SportCross nie jest tak genialnie narysowany, jak sedan. Do tego trudno nazwać go pełnoprawnym kombiakiem - to raczej coś w rodzaju większego, przedłużonego hatchbacka. Mimo tego zwiększona praktyczność tego nadwozia stawia go wysoko nad sedanem, poza tym szerokość bagażnika za nadkolami (moda na kretyńskie zabudowanie całych boków przyszła nieco później) daje sporą nadzieję na zmieszczenie basu w futerale. Natomiast wnętrze, a przynajmniej pasażerska jego część, jest takie samo w obu wersjach. I w obu znajdziemy ten sam absolutnie genialny zestaw wskaźników, na widok którego moje ślinianki osiągają stan całkowitego osuszenia w ciągu kilku, maksymalnie kilkunastu sekund.Podsumujmy: doskonale wykonana, niezawodna tylnonapędówka z rzędową szóstką pod maską, genialną stylistyką, fenomenalnym wnętrzem i bagażnikiem, do którego wejdzie bas - czego potrzeba więcej, by wygrać?Do tego to materiał na klasyka. Konesowałbym. Codziennie i wszędzie.