wtorek, 23 lutego 2016

Basowisko: Pięciobzyk

I znów minęły niemalże dwa tygodnie. Nie muszę chyba powtarzać po raz srylionowy - czasem człowiek posiedzi sobie nad pracą do północy, czasem dłużej, czasem, jeśli to weekend, spędzi przyjemny dzień z dziecięciem (bo w tygodniu jeno wieczory), wiadomka, hemoglobina, mistyfikacja, taka sytuacja. Wszelakie ekspiacje też są chyba zbędne - wszak nie ma sensu kajać się (ani sarsać czy tym bardziej mandarynać) z powodu faktu posiadania tzw. życia. Jest jak jest, pracujemy z tym, co mamy.

Zdarza się jednak, że przez kilka chwil mamy coś, od czego opada szczęka. I spodnie.

Nie raz, nie dwa i nie piętnaście pisałem, że kocham fretlessa. Uwielbiam gładkość bezprogowej podstrunnicy, ubóstwiam zmysłową niemalże wrażliwość na artykulacyjne niuanse, mam całkowitego, dokumentnego i nieodwracalnego fioła na punkcie mruczącego, śpiewnego "mwah", subtelnego "otwierania się" dźwięku na chwilkę po uderzeniu w strunę. Gdybym mógł, grałbym na bezprogu połowę rzeczy (więcej nie, gdyż progówkę też wielbię, acz oczywiście z zupełnie innych powodów). Dlatego szczególną frajdą była dla mnie możliwość dorwania instrumentu stanowiącego niemalże wzorzec metra w kwestii fretlessa, zarówno pod względem brzmienia, jak i koncepcji oraz wykonania - a takim jest bez wątpienia Pedulla Pentabuzz.


Michael Pedulla wypłynął na szerokie wody instrumentostrugawcze w okolicach połowy lat 70., w czym pomógł mu grający w coraz popularniejszej podówczas lidze hi-end model MVP, stworzony z myślą o takich basowych okrutnikach jak Tim Landers. Niedługo później, zapewne pod wpływem Jaco Pastoriusa, powstała wersja bezprogowa nazwana Buzz. Czyli zasadniczo Bzyk. Gdy kilka lat później pięciostrunowe basy zaczęły zyskiwać na popularności i takiego właśnie fretlessa jął domagać się jeden z czołowych amerykańskich sesyjniaków, niejaki Mark Egan, pan Pedulla dodał do swego dzieła strunę H, tworząc w ten sposób Pentabuzza, czyli najpopularniejszy chyba model w gamie. A na pewno najbardziej znany.


Pedulkę z serii MVP - progową piątkę - miałem już kiedyś w rękach. Choć było to ładnych kilka lat temu, do dziś pamiętam, jak wyśmienitym instrumentem była. Jakość wykonania - świat. Brzmienie - miód. Wygoda gry - super, poza lekką tendencją do "nurkowania" główką.

I w tym przypadku było podobnie. Choć nawet ciekawiej - wszak to fretless.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niezwykle charakterystyczna stylówa Pedulki. Symetryczna główka od razu sugeruje, że bas powstał w latach 70., gdy takie projekty zyskały popularność. Niestety, to, co sprawdza się w przypadku basów cztero- i sześciostrunowych, niekoniecznie musi doskonale wyglądać w przypadku nieparzystej ilości kluczy. Absolutnie nie ma jednak dramatu - tak samo, jak w kwestii charakterystycznego, obłego korpusu. Jasne, jego przypominający nieślubne dziecko Cthulhu i ośmiornicy kształt może budzić mieszane uczucia (mi zupełnie nie przeszkadza), ale... SPÓJRZCIE NA TO DREWNO. Płomieniste słoje przepięknego wzorzystego klonu są dodatkowo wizualnie pogłębione idealnie położonym (choć miejscami nieco wytartym i poobijanym przez lata używania) lakierem w pieszczącym nerw wzroku morskim kolorze. Lakierowana jest również hebanowa podstrunnica o 24 pozycjach, co nie dość, że wygląda fantastycznie, to jeszcze sprawia, że drewno jest doskonale chronione przed okrągłą owijką strun.


Jakość wykonania można określić jako pierwszorzędną. Gładziutki, twardy lakier, precyzja spasowania, idealnie wycięte siodełko, czy takie cudne smaczki, jak pokrywa elektroniki stanowiąca po prostu pasujący w to miejsce kawałek klonu - wszystko to sprawia, że mamy wrażenie obcowania z przedmiotem niezwykle wysokiej klasy.

 I tak jest w istocie.

Świadczy o tym również tak podstawowa rzecz, jak komfort gry. A ten, mimo dość krótkiego górnego rogu dechy (który jednak z tajemniczych powodów nie zakłóca balansu wiesła tak, jak w progówce), jest wyśmienity. Zaokrąglony korpus mimo braku głębokiego profilowania niemalże wtapia się w ciało (w moim przypadku przynajmniej równie zaokrąglone), zaś klasą samą dla siebie jest gryf - płaski ale wciąż solidny, zaskakujący ułatwiającym grę w wysokich pozycjach komfortem na całej swej długości. Rzadko spotyka się szyjki tak cudownie wygodne, jak w Pedulli. Tym bardziej, że ten egzemplarz miał setup taki, jak lubię, czyli niziutki. Bardzo.


Ciekawie rozwiązana jest elektronika. Pasywne przystawki Bartollini w popularnym w latach 80. układzie PJ zostały stworzone specjalnie dla serii MVP/Buzz, zaś ich zadaniem według Michaela Pedulli jest podkreślanie tego, co instrument ma do zaoferowania pod względem akustycznym. Tę samą funkcję ma spełniać aktywna equalizacja w dość nietypowym układzie: poza tradycyjnym potencjometrem głośności i pokrętłem balansu mamy tu... no właśnie, co? Nie jest to ani zazwyczaj spotykany zestaw regulujący niskie i wysokie tony (choćby dlatego, że brakuje jednego potencjometra), nie jest to też wzorowany na rozwiązaniach Alembica filtr. To, co zauważyłem, to swego rodzaju podbicie i obcięcie konturu - jest ono jednak na tyle naturalnie dobrane, że nie razi nawet w skrajnych położeniach.

Właśnie, jak ten wynalazek brzmi?


Już na sucho słychać, że jest to prawdziwy, wysokogatunkowy bezpróg. Ten bas ŚPIEWA. Cudowne fretlessowe "miauknięcie", od którego jestem niemalże uzależniony, jest dodatkowo uwypuklone dzięki twardej lakierowej skorupie, którą pokryta jest podstrunnica. Co ciekawe, biorąc pod uwagę, że jest to bas niemal w całości klonowy, można by było spodziewać się bardzo konturowego tonu z mocno uwypukloną, agresywną górą - jednak w tym przypadku mamy do czynienia z okrągłym, nieprzegiętym dołem i piękną górką, dokładnie tak wyrazistą, jak trzeba. Jak to w konstrukcji neck-thru-body (czyli z gryfem przedłużonym aż do "zadu" i doklejonymi doń skrzydłami korpusu) bywa, sustain może być mierzony w kubkach kawy. Półlitrowych. Jasne, z tak długiego wybrzmienia rzadko kiedy się korzysta, ale we bezprogowcu, na którym często gra się długimi dźwiękami, jest ono szczególnie miłe - przede wszystkim w wysokich pozycjach, gdzie w tradycyjnie skonstruowanych instrumentach (choćby w moim Ibanezie) wibracja wygasa stosunkowo szybko.

Z drżeniem serca, rąk i innych organów podpinamy basiwo i... co tak cicho?

Jak znaczna część fretlessowców w grze na bezprogu używam w zasadzie tylko przystawki mostkowej. A ta w Pentabuzzie ma niezwykle delikatny sygnał. Alembic jest niemalże dwukrotnie głośniejszy. Co ciekawe, znacznie głośniejsza jest też zamontowana w Pedulce łamana przystawka bliżej gryfu, której użycie solo (bez wspomagania ze strony umieszczonego przy mostku singla) daje bardzo ciepłe, okrągłe, nieco kontrabasowe, acz odrobinę jak na mój gust przebasowione brzmienie. Obie przystawki naraz grają zaskakująco dobrze jak na nieco nosowy z natury zestaw PJ, jednak zdecydowanie nie jest to fretlessowy soundomierz. Wolę pozostać przy samym pickupie mostkowym, i to mimo jego słabiutkiego sygnału. Przecudowne brzmienie, dobywające się wtedy z głośników, rekompensuje tę niedogodność. Przy delikatnej grze bliżej gryfu, szczególnie gdy dopalimy całokształt odrobiną dobrego chorusa, uzyskujemy ten cudowny, otwierający się po chwili od trącenia struny śpiewny ton, o którym pisałem nie raz. Grając nieco mocniej bliżej mostka otrzymujemy solidny, "skoncentrowany", warczący środek, który przebije się nawet w gęstym miksie.

Pod warunkiem, że ustawimy się wystarczająco głośno na wzmacniaczu.


Podsumowanie, czyli zady i walety:


Pedulla Pentabuzz to bas z najwyższej półki. Tak - to ta sama półka, na której stoi Alembic, Wal i inne instrumenty oferowane zazwyczaj w cenie, za którą można byłoby pokryć nasz narodowy dług. Nie jest wprawdzie ideałem - choćby ze względu na ogromną różnicę w sygnale przystawek - ale jest tego ideału niebezpiecznie bliska. Jeśli zatem szukasz wzorca metra w kategorii fretlessowego brzmienia, Jazz jest dla Ciebie za agresywny jak na bezproga, a kieszenie masz na bogato wypchane walorem finansowym - zdecydowanie zabierz Pedulkę na spacer. Tylko uważaj, bo możesz nie zechcieć jej oddać. Wiem, że ja będę miał z tym problem.

Plusy:
  • piękne, śpiewne brzmienie (przynajmniej na przystawce J)
  • genialna jakość wykonania
  • cudownie wygodny gryf
  • przepiękne drewno
  • wyjątkowość
Minusy:
  • ogromna różnica między sygnałem przystawek i bardzo cichy pickup mostkowy
  • cena
  • nieco kontrowersyjny dla niektórych design (mi nie przeszkadza)
Czym ją wozić:

Trudno odpowiedzieć na to pytanie, gdyż Pentabuzz zasługuje na najlepszy dostępny transport. Co jednak ciekawe, właściciel wozi ją... starszawym (ale zadbanym i od nowości pozostającym w rodzinie) Mondeo, co zresztą sugeruje bardzo sensowne podejście do kwestii priorytetów. Ja zaś zdecydowanie woziłbym ją Skanssenem. Co zresztą już zrobiłem. I zrobię jeszcze raz - tym razem, by oddać ją właścicielowi. Niestety.

3 komentarze:

  1. Jarku, wpadłem na pewien pomysł, którym chcę się z Tobą podzielić. Co sądzisz o tym, aby na każdym dostępnym i testowanym basie zagrać jakiś roboczy utwór, który pozwoli pokazać jego możliwości? Kawałek mógłby być zawsze ten sam, aby można było znaleźć jakieś różnice pomiędzy basami. Sam opis jest zawsze bardzo ciekawy dla mnie, jednak nie zawsze rozumiem, o co w nim dokładnie chodzi, a posłuchanie instrumentu na żywo, z ewentualnym Twoim komentarzem, pozwoliłoby laikowi zrozumieć, gdzie jest dół, górka i środek i zorientować się, co Autor miał na myśli :) Co Ty o tym sądzisz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ ja miałem ten sam pomysł i zasadniczo bardzo bym chciał. Problem w tym, że aktualnie nie mam warunków do nagrywania w domu (zarówno sprzętowych jak i organizacyjnych).

      Usuń
  2. No cóż, tak to bywa w życiu. Szkoda. Niemniej jednak mam nadzieję że w przyszłości zmieni się to i owo i pojawi się możliwość wcielenia konceptu w życie. Będę śledził z uwagą bloga.

    OdpowiedzUsuń