poniedziałek, 8 września 2014

Wakacje w Chorawcji! - część 3.

Jedziemy dalej!

W ramach przypomnienia:
Część 1.
Część 2.

A teraz: Do trzech razy sztuka (i to nie koniec!).

W drodze do Chorwacji mieliśmy kawałek granicy, takiej klasycznej z "Panem Celnikiem" wprost z dowcipów. Akurat tak się trasa ułożyła że była to granica Chorwacko-Słoweńska. Pan Celnik i jego blond asystentka najwyraźniej mieli jakiś gorszy dzień bo wyrazem twarzy i zachowaniem aż zasługiwali na strzał w papę! Jest pracownikiem służby państwowej i łaski nie robi, że pracuje z miną którą kolega określa jako „wącham gówno”. Jak nie jestem podejrzany o wożenie woreczka z białym ciulstwem w dupsku, nie życzę sobie tego typu facjaty. Taki ze mnie roszczeniowy człowiek.


Po kilku nieudanych próbach dogadania się po prostu nas puścił (z w.w dezaprobatą na twarzy). On nie rozumiał mnie, bo najwyraźniej angielskiego nie znał za grosz. Ja nie rozumiałem południowo Słowiańskich dialektów więc nie znałem jego wyuczonych na pamięć dialogów.

Tutaj wkleję swoją dygresję. Mianowicie inne nacje potrafią jakoś sobie to poukładać:
- Jesteśmy (może już nie mocarstwem ale...) kimś więc ucz się naszego języka. Więc kiedy jedziesz do Niemiec, lub Francji nie spodziewaj się pobłażliwości. Gadaj po ichniemu.
- Mocarstwem już nie jesteśmy ale jesteśmy otwarci na świat. Więc zapraszamy. Dlatego u nas politycy maja mocne ambicje (wymagają tłumaczenia na Polski bo tylko ten znają, najwyraźniej uważają Polskę za top gospodarkę) a ludzie są raczej wykształceni wynikiem czego gości przyjmą a dogadają się za pomocą własnych, samodzielnie nabytych umiejętności lingwistycznych.
Pan Celnik najwyraźniej był tego samego zdania co nasi politycy, że robi łaskę tym jak mnie wpuści.

Następny cel to stolica - Zagrzeb.

Po wjeździe do Chorwacji miało się wrażenie że wszystko jest bardzo zbliżone do Polskich realiów. Droga, szerokość pasów na jeździ, ich kształt, bariery, oznakowanie. Generalnie tych kilka detali w pierwszym rzucie oka. Ogólnie wiele rzeczy prezentowało się jak elementy względnie nowe i niezniszczone. Natomiast sama nawierzchnia jezdni jest po prostu doskonała! Gdyby nie to że na dachu miałem 80 kilogramowy kufer, w bagażniku kolejne kilkadziesiąt kilo, wszystko stosunkowo luźno ułożone, a koła to nie był żaden wypas tylko zwykłe wysoko-profilowe opony na 15" felgach, cisnąłbym tak aż bym zapewne wyleciał po zewnętrznej w przepaść, albo zawinął się do środka w skałę! W drodze do stolicy przystanęliśmy na jednym z poboczy wzdłuż drogi krajowej. A tam było całkiem ładnie bo jest gdzie sobie usiąść, gdzie wyciągnąć jedzenie do podania, i gdzie przysiąść na „dwójkę”. Miło bo na większości tych spotkanych poboczy były schludne kabiny od tego typu rzeczy.

Zagrzeb jak Zagrzeb. Ładne miasto, dużo ludzi, chyba nie powiem niczego złego jak porównam je do Katowic czy Warszawy. Po stolicy zwiedzonej niesamowicie pobieżnie (w wyniku braku zacięcia historycznego) celem był park narodowy Plitvička jezera.





Nie dojechaliśmy na miejsce od razu, bo przez cały dzień było niesamowicie gorąco, i byliśmy tak zmęczeni, że zadecydowaliśmy o wynajęciu za jakieś nieduże pieniądze pokoju na noc. Trafiliśmy na jakiś losowy, całkiem swojsko wyglądający dom przy trasie. Z miejsca się dogadaliśmy bo zależało nam tylko na jednym prysznicu, kilku godzinach snu i wyjeździe z rana. Pani nas poczęstowała kawką i ciastem na altance w kawału lasu przed zabudową. Chwilę później, w trakcie oblizywania palców po cieście, okazało się że decyzja o noclegu w budynku murowanym, była najlepszą jaką można było podjąć bo przyszła taka burza jakiej od dawna nie widziałem. Szyszki rozmiaru małej butelki Coli leciały w dół i obijały się o dach, a wiatr tak zacinał krople rozmiaru grochu, że liście furgały wszędzie. W sumie też była to jedyna burza jaką mieliśmy do końca pobytu w Chorwacji.

Siła spokoju. No ale kawa sama się nie wypije :)

Rankiem, po kolejnych trzydziestu kilometrach zajechaliśmy na miejsce, auto zaparkowaliśmy na leśnym, płatnym parkingu i ruszyliśmy w trasę! No i było bosko! Kolor wody, temperatura powietrza, widok krajobrazu, jeziora, nieba na tle, trasy... Wszystko powodowało istny orgazm dla oczu!



Naprawdę całość była jak z bajki. Cena wejściowa co prawda jest też całkiem z innej bajki, ale warto! Cały dzień chodzenia, plus wycieczka promem po jednym z jezior i powrót ze szczytu „kolejką”, czyli Unimogiem i zapiętą do niego przyczepką. Dla mnie bomba. Były też warianty biletu dwudniowego, ze zniżką na nocleg, żeby móc naprawdę leniwie rozłożyć trasę na dwie doby (z kolejkami i promami), albo być hardkorem i obejść całość a potem wykorzystać drugi dzień na spokojniejsze uzupełnienie widoków i wiedzy z szlaku.



Czy wyglądam jakby mój brzuszek był niezadowolony?

Ostatecznie trasa dla dwóch jeszcze młodych osób, o stanie kondycji przynajmniej nie złym, okazała się do obejścia w czasie takim jak jest całość opisana. Czyli przeszliśmy najdłuższą trasę wraz z całym supportem mechanicznym w minimalnym czasie podanym wg katalogu i tablic. Chyba coś koło 6 godzin, ale tutaj nie chcę ściemniać, pamięć mam słabą a szukać z czystego lenistwa nie będę.

Mogę załączyć kilka fotek.





































Doszliśmy też do wniosku że stary, (kiedyś) całkiem fajny aparat Optimusa, jest pierdnięciem w porównaniu do współczesnych smartfonów! Dlatego część fot jest całkiem OK, część wcale. No ale co zrobić po fakcie...

Nic tylko zaprosić na część kolejną.

2 komentarze:

  1. Zdjęcie nie odzwierciedlają prawdziwego piękna. Jeżeli same zdjęcia kogoś zachęcają to musi zobaczyć te miejsca na własne oczy

    OdpowiedzUsuń