Motohistoria: Szybka A-klasa jeszcze raz (nieco inaczej)

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Szybka A-klasa jeszcze raz (nieco inaczej)

W ostatnim wpisie wspomniałem, że A38 AMG nie był jedyną szybką A klasą serii W168. Dziś wiec opiszę tą drugą. Czy słyszeliście kiedykolwiek o firmie HWA? Jeśli nie, to przypominam - istnieje od 1998 roku i stanowi coś jakby oddział AMG, zajmujący się sportem samochodowym i rozmaitymi zamówieniami specjalnymi. Obecnie np. wystawiają Mercedesy w wyścigach DTM. A wcześniej odpowiedzialni byli za budowę słynnego CLK-GTR (także w wersji otwartej!). Sportowy pododdział sportowego pododdziału Mercedesa - wszystko logiczne i normalne. Przy okazji: HWA to skrót od inicjałów Hansa Wernera Aufrechta, założyciela AMG.W każdym razie dziś będzie właśnie o jednym z aut zbudowanych w HWA. Ale nie do sportu, tylko na ulicę (patrz wspomniane wyżej zamówienia specjalne). Do firmy zgłosił się pewnego razu jakiś bogaty człowiek (niestety, nie udało mi się znaleźć informacji, kto to dokładnie był) i powiedział, że ma problem. Problem taki, że mu się bardzo podoba Mercedes klasy A, ale on po prostu nie może jeździć czymś, co nie ma napędu na tył i mocnego silnika. No nie może i tyle! I czy HWA nie chciałoby coś z tym zrobić? No nie za darmo oczywiście! Chciałoby.źródło: http://www.supercars.netPierwszy pomysł był ambitny - chciano wepchać do małego Mercedesa (choć poprawniej byłoby "małej Mercedes", w końcu to żeńskie imię. Ech te przyzwyczajenia językowe...) silnik V8. Wzdłużnie. I zrobić konwersje na tylny napęd. Niestety, podobnie jak w wypadku ostatnio opisywanego dzieła AMG, wyszło, że przy rozmiarach V8, kierowcę trzeba by umieścić tuż obok słupka B. Co bardzo utrudniłoby wsiadanie.Dlatego postanowiono zamontować krótszy, ale za to doładowany, silnik. Jaki? No V6 jest krótkie, a w Mercedesie SLK 32AMG (a także w C32 AMG) jest takie jedno fajne - 3.2 litra, z kompresorem. I ma 354 KM mocy maksymalnej, co powinno wystarczyć do zapewnienia ciekawych wrażeń w W168.źródło: http://www.supercars.netI dokładnie taki silnik trafił pod maskę A klasy. Zgodnie z pierwotnym założeniami, został on zamontowany wzdłużnie, a napęd był przekazywany na tylne koła. Z SLK 32 AMG wzięto także 5-biegową automatyczną skrzynię biegów. Całość nazwano HWA A32K.źródło: http://www.supercars.netWnętrze i tak trzeba było zmodyfikować, ale mniej, niż w przypadku V8 - deska rozdzielcza i przednie fotele zostały cofnięte o siedem centymetrów. Do tego zmieniono wskaźniki - zamontowano prędkościomierz wyskalowany do 300 km/h (wzięty z SLK, tak jak pozostałe wskaźniki). Jeśli chodzi o fotele, to zdecydowano się na głębokie Recaro, z dodanym logo AMG. Oprócz tego, samochód wyposażono w szelkowe pasy bezpieczeństwa. Z tyłu zamontowano także tzw. półklatkę (rollbar), by zwiększyć sztywność nadwozia i zapewnić bezpieczeństwo w razie dachowania (to w końcu A klasa). Na wszelki wypadek zamontowano też system gaśniczy uruchamiany przyciskiem na desce rozdzielczej.źródło: http://www.supercars.netMasa auta wyniosła 1665 kg. Aby zapewnić odpowiednią trakcję, zastosowano opony w rozmiarze 225/45 R17. W A32K zamontowano też układ hamulcowy z Mercedesa C32 AMG. Niestety, nie udało mi się znaleźć informacji, co dokładnie zmieniono w zawieszeniu. Osobiście podejrzewam, że zostało przejęte i dopasowane od SLK lub C 32 AMG, ale to tylko moje domysły. W każdym razie, z testu Auto Motor und Sport (link) wynika, ze auto prowadziło się bardzo przyzwoicie, nawet przy dużych prędkościach. Do tego dodano możliwość wyłączenia systemu ESP!A32K przyspieszał do 100 km/h w 5,1 sekundy. Prędkość maksymalną ograniczono do 250 km/h. Powstał tylko jeden egzemplarz tego pojazdu. Kilka lat temu był na sprzedaż, ale niestety nie udało mi się znaleźć ile wynosiła jego cena i czy znalazł nowego nabywcę.

Motohistorie Dwusilnikowe: Mercedes A38 AMG

AUTOBEZSENS

Motohistorie Dwusilnikowe: Mercedes A38 AMG

Dziś powrót do tematu aut z dwoma silnikami. Poprzednie wpisy z tej serii możecie znaleźć tutaj: link. Mercedes klasy A pierwszej generacji jest znany z kilku powodów: zaskakująco przestronnego nadwozia, idiotycznej ceny (gdy był nowy) i dachowania podczas tzw. "testu łosia". A także silnika, który w razie wypadku, wsuwał się pod podłogę, redukując szanse odniesienia przez pasażerów obrażeń. W każdym razie żadna z tych cech nie sprawiała, że ktoś mógłby na niego spojrzeć i pomyśleć: "taaak, to dobra baza do stworzenia szybkiego samochodu". A jednak ktoś tak pomyślał. I do tego był pracownikiem AMG.źródło: http://www.elchfans.deJednak sposób na zrobienie szybkiej A klasy był dość osobliwy. Zamiast pójść na łatwiznę i zamontować w małym Mercedesie jakiś nieduży, turbodoładowany silnik, oraz zostawić przedni napęd, postanowiono, że auto ze znaczkiem AMG powinno oferować coś więcej. Najlepiej, żeby miało osiem cylindrów i napęd na tył. Albo i na cztery koła. Niestety, nie bardzo wiedziano jak wepchać ośmiocylindrowy silnik pod maskę A klasy. Dlatego poradzono sobie inaczej.Do standardowego modelu A190, z wolnossącym silnikiem R4 o pojemności 1.9 litra i mocy maksymalnej 125 KM, postanowiono zamontować... drugi taki silnik. Z tyłu i napędzający tylne koła. Dzięki czemu udało się stworzyć ośmiocylindrową A-klasę AWD. Została nazwana A38 AMG.źródło: http://www.elchfans.deOczywiście przedsięwzięcie wymagało przerobienia właściwie całego tyłu. Udało się jednak zamontować drugi silnik relatywnie nisko. Co w i tak niezbyt stabilnym autku miało spore znaczenie. Do tego, skutkiem ubocznym było to, że uzyskano jeszcze zupełnie przyzwoity bagażnik. Pozbyć się było trzeba tylko zapasowego koła.źródło: http://www.elchfans.deRozwiązanie problemu sterowania dwoma zespołami napędowymi ułatwiały automatyczne sprzęgła i elektroniczne przepustnice. Obie pięciobiegowe skrzynie były jednak sterowane mechanicznie -mimo to, udało się wszystko połączyć tak, by kierowca używał tylko jednego lewarka do przełączania biegów.Drugi silnik nie pracował cały czas. Był włączany tylko po wciśnięciu guzika, znajdującego się przy przyciskach sterowania elektrycznymi szybami. Jazda tylko na jednym silniku miała służyć obniżeniu zużycia paliwa.źródło: http://www.elchfans.deŻeby A-klasa znów nie stała się sławna z powodu dachowania, obniżono o 10 mm zawieszenie i poszerzono rozstaw kół. Wymagało to także zastosowania szerszych błotników. Koła zaś były 18-calowe, z oponami Bridgestone Potenza 225/35R18. Na wszelki wypadek jednak, kontroli trakcji nie dało się wyłączyć.źródło: http://www.elchfans.deOczywiście zmodyfikowano także układ hamulcowy: z przodu zastosowano hamulce z modelu E55 AMG - tarcze o średnicy 334 mm. Zaś tylne tarcze miały średnicę 258 mm. Pozwalało to zatrzymać A38 AMG ze 100 km/h na dystansie poniżej 37 metrów.Przyspieszenie od 0 do 100 km/h zajmowało 5,9 sekundy. Prędkosć maksymalna: 230 km/h.Powstały cztery egzemplarze A38 AMG. Dwa z nich otrzymali kierowcy Formuły 1 jeżdżący w zespole Mclaren-Mercedes: Mika Häkkinen i David Coulthard. źródło: http://www.elchfans.deOsobiście nie sądzę by projekt był czymś więcej, niż efektownym prototypem, który miał budzić zainteresowanie małym Mercedesem. I może udowodnić, że A-klasa nie jest taka wywrotna, skoro dało się na jej bazie zrobić tak mocny samochód. W każdym razie planów seryjnej produkcji raczej nie było. Najmocniejszą seryjną A-klasą serii W168 miał zostać model A210 z silnikiem R4 o pojemności 2.1 litra i maksymalnej mocy 140 KM. Zaś na napęd 4x4 w A klasie AMG trzeba było czekać aż do obecnej generacji i modelu A45 AMG.A38 AMG nie był jednak jedyną bardzo szybką A-klasą W168. Ale o tej drugiej będzie jeszcze wpis.

Newsy: Astra, Phaeton i absurdy inwigilacji

AUTOBEZSENS

Newsy: Astra, Phaeton i absurdy inwigilacji

1. Opel Astra VTak, kolejny raz o Oplu na Autobezsensie. Ostatnio pojawiły się informacje o Astrze V. Szczerze mówiąc na prawdę mało brakowało, a bym to przegapił. Otwieram Auto Zeitung, czytam jeden artykuł, drugi, przewracam stronę i widzę takie coś:Pomyślałem "eee, lifting Astry zrobili i tyle tekstu ktoś napisał - nie ma co tracić czasu na czytanie". Przewracając jednak stronę, kątem oka dostrzegłem coś, co sprawiło, że jednak postanowiłem wrócić do artykułu i go przeczytać. Tym czymś był fragment brzmiący tak: "Der Neue ist bis zu 200 Kilo leichter...". Chwila... 200 kg lżej? To chyba coś więcej niż lifting? No i faktycznie - to nowy model.Stylistyka Opla nadal wygląda jakby zespół za nią odpowiedzialny, za główny cel postawił sobie stworzenie auta tak pozbawionego charakterystycznych cech, że dla niewprawnego oka nie będzie ono przypominać nawet samochodu. Jedynie jakąś dowolną bryłę z blachy. Poza tym, wóz też się niezbyt wyróżnia - Opel jest kolejnym producentem, który zauważył, że ciągłe powiększanie aut to droga donikąd. Niemiecki oddział GM nie jest w tym pierwszy - inny przykład takiego działania to Honda Civic VIII i IX hatchback, które są krótsze i niższe od hatchbacka VII generacji. Ale nadal jest jednym z nielicznych. Nowa Astra będzie o 5 cm krótsza (długość całkowita 4,37 metra) i 2,6 cm niższa (wysokość 1,46 metra) od obecnego modelu. Nie jest to jakaś znacząca różnica, ale do tej pory, poprzez rośnięcie w każdej generacji o właśnie tego rzędu wartości, klasa kompakt stała się niemal odpowiednikiem klasy średniej sprzed 20 lat. A teraz powoli producenci się orientują, że jakby nie patrzeć, większe auta w ofercie już mają. Mimo nieco mniejszych wymiarów, przestrzeni w środku ma być więcej niż w Astrze IV.Wróćmy jeszcze do tego, co przykuło moją uwagę na początku - zależnie od wersji, nowa Astra ma być od 120 do 200 kg lżejsza od obecnej. A to jest pomysł, który mi się bardzo podoba (choć znów Opel nie jest w tym pierwszy). Niższa masa to lepsze osiągi i więcej frajdy z jazdy po zakrętach. Choć pójście w redukcję kilogramów było podyktowane przede wszystkim zmniejszeniem zużycia paliwa. Ale w tym wypadku to żadna różnica - ważne, że będzie lżej. A to dobrze wróży w przypadku planowanej wersji OPC. Ta ma jednak zadebiutować jako ostatnia. Do tego czasu najmocniejszym wariantem będzie 1.6 turbo o mocy 200 KM. Poza tym wofercie znajdzie się 1.4 turbo (150 KM) i trzycylindrowy 1.0 turbo (105 KM). Do tego diesel 1.6 CDTI (od 95 KM). Niestety, wieści o silnikach wolnossących póki co brak.Innymi słowy po raz kolejny Opel nie robi nic, czego od dłuższego czasu nie miałaby już konkurencja. A jedyne, czym się wyróżnia, to najbardziej niewyróżniająca się stylistyka w klasie - taki oplowy paradoks. Niemniej jednak plus za to, że to nie jest kolejny SUV czy crossover. Z dwojga złego wolałbym jeździć Astrą, niż wyróżniającym się brzydotą i głupotą Nissanem Juke (Puke) czy czymś podobnym.2. VW Phaeton wracaPhaeton pierwszej generacji to będzie przyszły klasyk. Wielki Passat, którego mało kto kupował, bo komu potrzebna droga limuzyna, która wygląda na niedrogą? Nie chcą go też teraz na rynku aut używanych typowi miłośnicy czołowego wozu polskiej wsi, bo boją się serwisowania zastosowanej w Phaetonie techniki. Tylko czekać aż stanie się youngtimerem. Tym bardziej, że obecnie nie kosztuje przesadnie dużo, a i podaż jest niewielka.VW w każdym razie zamierza zrobić nowe podejście do tematu luksusowej limuzyny. Twierdzą, ze zamierzają naprawić błędy popełnione przy poprzedniku. Czyli jego zbyt dużą masę i zbytnie podobieństwo do Passata. Dzięki aluminiowej karoserii, nowa limuzyna ma być 200 kg lżejsza od poprzednika. Coś ci Niemcy ostatnio lubią odchudzać auta akurat o 200 kg. No nic, to akurat dobry pomysł. Natomiast wygląd nie jest jeszcze znany. Wizualizacje opublikowało jak na razie Auto Zeitung. Wygląda tak:źródło: www.autozeitung.deJeśli to ma cokolwiek wspólnego z prawdą, to obawiam się, że nowy Phaeton również szybko będzie materiałem na youngtimera. Zamiast wyglądać jak wielki Passat, wygląda to jak wielki, nieco dziwny Passat. Nie jestem pewien czy tego chcą klienci. No ale to tylko wizualizacja.Auto ma mieć szeroki wybór silników: od V6 TDi 272 KM do benzynowego, doładowanego 6.0 W12 o mocy maksymalnej 660 KM i maksymalnym momencie obrotowym 1000 Nm. To w wersji Mild-hybrid. Do tego V8 Plug-in-Hybrid. Przy czym nadal nie wiadomo, kto miałby kupić Phaetona. Jeśli ktoś chce idiotycznie drogą limuzynę z koncernu VAG, jest Bentley Flying Spur. Jeśli ktoś chce po prostu drogą limuzynę koncernu VAG, jest Audi A8. Phaeton miałby być więc tanią limuzyną koncernu. problem polega na tym, że w tej klasie, taniego auta nie da się stworzyć. Jakby się nie starać to wyjdzie coś w cenie przyzwoitego mieszkania. A inna sprawa, że i tak produkt VW nie może być tani, bo marketingowcy upierają się, żeby VW pozycjonować wśród prestiżowych marek (w czym wybitnie przeszkadza im sama nazwa). Doprawdy nie wiem, kim będzie musiała być osoba, która pójdzie do salonu po nowego Phaetona. Przekonamy się w 2017 roku, o ile taki osobnik się znajdzie.3. Czarne skrzynki ubezpieczycieliZazwyczaj unikam tematów przepisów, regulacji prawnych, ubezpieczeń i ogólnie rzeczy niezwiązanych bezpośrednio z techniką stosowaną w motoryzacji. Tak było w przypadku forsowania przepisów ograniczających starym rocznikowo autom wjazdu do centrów miast. Uznałem, że temat został wyczerpany przez innych, bardziej kompetentnych w tym zakresie blogerów. Ale to co teraz opiszę nie trafiło jeszcze, o ile dobrze widzę, na żaden z blogów znajdujących się na pasku bocznym. Dlatego, jeśli nie będę kompetentny, to przynajmniej będę w tym gronie pierwszy, a to już coś. A inna sprawa, że jak się o tym dowiedziałem, to mnie szlag trafił i chociaż na blogu się wyżyję.Tematem jest pomysł montowania w autach tzw. "czarnych skrzynek". Otóż firma Link4 chce wprowadzić w Polsce urządzenia, które zamontowane w aucie monitorowałyby... styl jazdy kierowców. Na razie ma to być przeznaczone tylko dla aut firmowych. Z naciskiem na "na razie". Owa "czarna skrzynka" sprawdzałaby jak często dany kierowca gwałtownie przyspiesza lub hamuje i na tej podstawie można by określić jego styl jazdy. Który stanowiłby podstawę do naliczania większej (w wypadku agresywnej jazdy) lub mniejszej (w wypadku jeżdżenia jak stereotypowy emeryt). Oczywiście ubezpieczyciel twierdzi, że dzięki temu spokojnie jeżdżący kierowcy będą płacić mniejsze składki, kierowcy zaczną jeździć bezpiecznie, do tego zużywając mniej paliwa i klocków hamulcowych (poważnie, taka jest argumentacja!), zapanuje sielanka, politycy przestaną kraść, krowy będą dawać dwa razy więcej mleka itp. brednie. No właśnie: brednie.Szczerze wątpię, że ktokolwiek zapłaci za ubezpieczenie mniej. Raczej ci, którzy jeżdżą spokojnie będą płacić tyle samo co teraz . Zaś ci, którym choć raz zdarzy się gwałtownie zahamować, od razu będą musieli zapłacić więcej. Do tego daje to ubezpieczycielowi niemal nieograniczone pole do popisu przy wynajdywaniu powodów odmowy wypłacenia odszkodowania. Czyli jak zwykle, stracą klienci.Podawane są wynik ankiety, z której wynika, że kierowcy są za tym rozwiązaniem. Nie wiem, gdzie takich znaleźli. Tańsze ubezpieczenie... patrz akapit wyżej. Mnie jakoś nikt nie pytał, ale odpowiadam i tak tym wpisem - jestem przeciw.  Po pierwsze, bezpieczeństwo. Tydzień temu, będąc pasażerem miałem nieprzyjemność uczestniczyć w kolizji. Przed auto, w którym jechałem, wyjechała z podporządkowanej drogi pewna pani. Nie było jak jej ominąć. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Niemniej jednak, według czarnej skrzynki (zapewne "mierzącej" styl jazdy za pomocą akcelerometru), ta pani jechała zupełnie bezpiecznie - nie przyśpieszała gwałtownie, nie hamowała, nie wykonywała nagłych ruchów. Po prostu ze stałą, bezpieczną prędkością, nie rozglądając się, wjechała prosto pod prowadzony przez mojego ojca samochód. No wzór bezpiecznej jazdy. Aż do momentu kolizji. A nie, jak mój ojciec, który gwałtownie próbował ją ominąć.W ogóle jakim cudem taki system ma ocenić, jaki styl jazdy jest bezpieczny? Wyobraźmy, ze jedziemy sobie przepisowe 50 km/h i tuż przed maskę wybiega nam np. dziecko. I co? Gwałtownie hamować i omijać, narażając się na wyższe ubezpieczenie? W końcu jak nie dojdzie do wypadku, to system zarejestruje tylko gwałtowne manewry i uzna, że to przypływ fantazji właściciela - ubezpieczenie będzie droższe. Czy może nie robić gwałtownych ruchów i walnąć bachora, bo i tak będzie jego wina, a nam parę złotych w kieszeni zostanie przy ubezpieczeniu? Przypadek ekstremalny, ale mający zobrazować to, jak złożonym problemem jest próba zmierzenia czegoś tak trudnego do zdefiniowania, jak styl jazdy i jeszcze określenia kiedy jest on bezpieczny.No i co wreszcie, gdy ktoś pojedzie swoim autem wziąć udział w legalnych zawodach, np. KJS? Tam jeździ się agresywnie, ale jest to w pełni legalne i, w założeniach, bezpiecznie. Ale skąd niby owa "czarna skrzynka" (zapewne zamontowana na stałe w aucie pod groźbą kary finansowej) będzie o tym wiedzieć? No nie będzie. I koszta ubezpieczenia lecą w stratosferę.Oczywiście podawane są przykłady krajów europejskich, w których takie systemy działają i zmniejszają liczbę wypadków. Są kłamstwa, bezczelne kłamstwa i jest statystyka. Swoją drogą, szkoda, że jak już tak sie wzorujemy na Zachodniej Europie to nie tyczy sie to zarobków, albo służby zdrowia.No i rzecz najważniejsza. Prywatność. Od sprawdzania, czy kierowcy jeżdżą bezpiecznie jest policja, tyle w temacie. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy już ten pomysł wyjdzie poza auta firmowe, kierowcy zadecydują portfelami i wybiorą firmy ubezpieczeniowe niestosujące takich praktyk. Jednak wyżej przytoczona ankieta budzi pewne obawy. Niestety, mentalność społeczeństwa jest taka, że za iluzję niższej ceny, ludzie są w stanie drogo zapłacić.Swoją drogą już widzę, jak niedługo pojawiają się na aukcjach internetowych urządzenia ogłupiające te czarne skrzynki. W sumie sam mam ten papier magistra inżyniera z elektroniki... Jak zobaczycie takie urządzonka z BX 4TC w logo, to brać i nie zastanawiać się!PS Depresyjne dziś te newsy: Opel, VW i głupie pomysły ubezpieczycieli. Na pocieszenie sugeruję pooglądać Rajd Polski w TV i/lub Internecie. Choćby dla samych widoków pięknych, polskich szutrowych OS-ów!

Motohistoria: ciekawy Opel

AUTOBEZSENS

Motohistoria: ciekawy Opel

Tak, wiem tytuł brzmi dość szokująco. Słowa "ciekawy" i "Opel" obok siebie muszą budzić zdziwienie. Szczególnie wśród osób, które nie pamiętają rajdowych przygód niemieckiego oddziału GM (jak choćby ta: link). Dziś będzie jednak właśnie o interesującym aucie, najmniej interesującej marki na rynku. Ale po kolei.W roku 2000 na tory wyścigowe wróciła seria DTM. Seria, która kilka lat podnosiła się po tym jak w połowie lat 90-tych ekstremalnie liberalny regulamin spowodował, że koszta uczestnictwa były zbyt wysokie dla producentów aut i nie miał kto w niej startować. To tak w dużym uproszczeniu, bo historia DTM (i jej przekształcenia w ITC) to obszerny temat.W każdym razie właśnie na przełomie wieków, z inicjatywy Mercedesa i Opla, DTM miało zostać stworzone na nowo. Tym razem z bardziej restrykcyjnym regulaminem. Teraz samochody DTM miały mieć czterolitrowe, wolnossące V8 z przodu, napęd na tył, sekwencyjne skrzynie biegów w układzie transaxle i nadwozie coupe. Oczywiście nadwozie nie musiało się zbytnio opierać na seryjnym aucie, miało być tylko trochę podobne z przodu. Nie było też wymagane, aby V8 z RWD znajdowało się w ofercie danego producenta. Taki napęd można było zamontować do dowolnego coupe, jakie było pod ręką. Stąd pierwszym samochodem nowego DTM był Opel Astra.Pierwsze auto nowego DTMPowstał on w 1999 roku. W ramach testów został wystawiony w kilku wyścigach długodystansowych serii VLN, które odbywały się (i odbywają także dziś) na pełnej pętli Nurburgringu. Zwycięstw nie było, ale celem tych startów było przede wszystkim sprawdzenie konstrukcji w warunkach bojowych. No i przy okazji udało się wzbudzić zainteresowanie publiczności nową serią. Serią, która wystartowała w 2000 roku i ma się dobrze do dziś. Choć nie ma już w niej Opla, który wycofał się wraz z końcem sezonu 2005. Ale zanim to zrobili, udało im się stworzyć opisywane dziś (po dość długim wstępie) auto. Czyli Astrę Xtreme Concept.Pojazd został zaprezentowany na salonie samochodowym w Genewie w 2001 roku. Miał być drogową wersją Astry DTM. Uliczna wersja wyścigowej wersji auta ulicznego... brzmi sensownie. źródło: http://www.supercars.netźródło: http://www.supercars.netW każdym razie nie ograniczono się tylko do zamontowania tablic rejestracyjnych na wyścigówce, lecz spróbowano zrobić coś, co faktycznie mogłoby poruszać się w miarę normalnie po ulicach (z naciskiem na "w miarę"). Z zewnątrz można zauważyć nieco zmieniony pakiet aerodynamiczny, ze zmniejszonym spojlerem tylnym i bez spojlera przedniego (zawsze mam problem by przetłumaczyć "splitter" na polski). Inne od wersji wyścigowej są także felgi- zamiast wymaganych regulaminem obręczy 18-calowych, zastosowano 20-calowe.źródło: http://www.supercars.net  W środku zaś zastosowano sporo obić z alcantary oraz szczotkowane aluminium, by nieco przykryć surowość wyścigowego kokpitu. W oczy rzuca się także kierownica z Opla Speedstera. Ograniczono też klatkę bezpieczeństwa, by umożliwić dość wygodne wsiadanie. Pozostała jednak mocno cofnięta do tyłu pozycja kierowcy. Dodatkowo, w aucie pojawił się także fotel dla pasażera (wariant wyścigowy był jednomiejcowy). Oba fotele, choć nadal kubełkowe, miały też inną konstrukcję, wygodniejszą w użytkowaniu na co dzień - nie było tzw. "uszu" które podpierają głowę kierowcy w szybkich zakrętach, jednocześnie mocno ograniczając widoczność na boki. Fotele były także bardziej miękko obite. Zastosowano też nieco wygłuszeń. Ogólnie zmiany we wnętrzu sprawiły, że auto stało się cięższe od swojego torowego odpowiednika o 50 kg.Wersja wyścigowaWersja drogowa, źródło: http://www.supercars.netźródło: http://www.supercars.netPod maską zostało czterolitrowe V8 o czterech zaworach na cylinder, umieszczone tuż za przednią osią. Ale zmieniono mu nieco wałki rozrządu, zwiększono masę koła zamachowego i zmniejszono kompresję. Przesunięto jednak nieco wyżej odcięcie (o 850 obr/min). Wszystko po to, by silnik zyskał charakterystykę ułatwiającą użytkowanie auta na co dzień. Wersja wyścigowa miała maksymalną moc 462 KM (niestety, nie znalazłem danych przy ilu obr/min) i maksymalny moment obrotowy 510 Nm przy 5250 obr/min. W drogowej te parametry to: 444 KM przy 7350 obr/min i 530 Nm przy 4800 obr/min. Prędkość maksymalna Astry wynosiła 300 km/h, zaś przyspieszenie od 0 do 100 km/h zajmowało około 4 sekund.źródło: http://www.supercars.netPozostała także sześciobiegowa, sekwencyjna skrzynia biegów w układzie transaxle. Tak jak w wariancie wyścigowym, była pozbawiona synchronizatorów i miała proste zęby. Jednak zostały one nieco zmodyfikowane by przełączanie biegów było łatwiejsze. Z tyłu, tak jak w Astrze DTM, zastosowano mechanizm różnicowy o zwiększonym tarciu.Zostawiono także układ zawieszenie oparte na podwójnych wahaczach, a także możliwość regulacji ustawień amortyzatorów i stabilizatorów. Hamulce również przeniesiono prosto z toru wyścigowego - sześciotłoczkowe aluminiowe zaciski oraz wentylowane tarcze z włókna węglowego.O ile mi wiadomo auto powstało tylko w jednym egzemplarzu. Był wprawdzie plan wyprodukowania krótkiej serii Astry Xtreme, jednak nie doszedł on najwyraźniej do skutku. To był raczej tylko eksperyment, pokazujący, ze jak się chce, to i Opel Astra II może być bardzo ciekawym autem. No i przy okazji mający udowodnić, że nowe samochody DTM nie są aż tak bardzo oderwane od aut drogowych, jak się wszystkim może wydawać. Choć to akurat niezbyt się udało. Przynajmniej moim zdaniem. Poniżej jeszcze film, gdzie można zobaczyć Astrę Xtreme Concept w ruchu:

Mix: trochę zdjeć różnej treści

AUTOBEZSENS

Mix: trochę zdjeć różnej treści

Ciepło, ładnie, pisać się nie chce, lepiej pospacerować/pojeździć rowerem lub autem. Dlatego dziś miks zdjęć ciekawych/nudnych pojazdów z Białegostoku i okolic.Zaczynamy po szwedzku:A niedaleko tego miejsca trafiło się coś radzieckiego:Jakiś czas temu planowałem relację z pikniku militarnego, który odbył się na początku czerwca. Po pół godziny stania w korku, zaparkowaniu na zatłoczonym piaszczystym parkingu (płatnym), przejściu niezłego kawałka drogi, oczom moim ukazało się miejsce imprezy. Niestety zamiast pikniku militarnego był to bardziej festiwal straganowego żarcia i tandetnych pamiątek. Do tego stoisko firmy robiącej instalacje LPG. I Hummer... H2. Prawdziwego sprzętu wojskowego było mało.  Dlatego to, co się udało tam sfotografować publikuję w dzisiejszym miksie.  UAZ na drodze między parkingiem, a miejscem imprezy:I GAZ już na samym pikniku. Jeden z niewielu ciekawych pojazdów. Całość odbywała się w lesie, to i musiały być wiewiórki:Oprócz tego jeszcze jeden czołg i jeden transporter, ale tak obwieszone ludźmi, że nie było nawet jak rozpoznać co to dokładnie były za pojazdy, o zrobieniu zdjęcia nie wspominając. Ogólnie jak na niesamowicie szumne zapowiedzi, impreza była nieciekawa. Po pół godziny dałem sobie spokój i wróciłem do auta.W sumie na wspomnianym parkingu było ciekawiej:Zaś kawałek dalej, w miejscowości Supraśl, można było zobaczyć inne służby mundurowe:Wracamy do Białegostoku, a tam XJS pod Lidlem:Czerwony znaczek w Hondzie to wersja Type R. Ewentualnie wersja 1.3 i właściciel z marzeniami. Skoda Type R?Za drzewem ukrywa się W123:W ogóle, tego jeszcze całkiem sporo jeździ:A skoro przy starych niemieckich limuzynach jesteśmy:Peugeot 205 też się czasem trafia: Zaś Renault 21 widuję rzadko:Podobno, gdy dany samochód stanowi bazę do reklam skupów aut, to niedługo stanie się klasykiem:A propos klasyków:Nexie ostatnimi czasy straszliwie poznikały z ulic.Daihatsu. Ależ to jest miniaturowe!Jeden do jazdy, drugi jako instalacja artystyczna:Jedno osiedle, około 10 minut i trzy PRL-owskie klasyki. Łada 2107: Nieco dalej zaś 125p:I oczywiście Żuk:I to by było na tyle.

Trzy newsy: Alfa na proste, Dacia na zakręty, Subaru FWD na tor

AUTOBEZSENS

Trzy newsy: Alfa na proste, Dacia na zakręty, Subaru FWD na tor

1. Alfa Romeo Giulia QVWszyscy się cieszą z nowej Alfy Romeo. No w sumie nawet to ładne (choć te przednie swiatła zbyt wielkie, a tył wygląda jak... no jak jakiś samochód, obojętnie jaki), przewidywane osiągi też są niezłe (3,9 s do 100 km/h choćby). RWD albo AWD, 510 KM z doładowanego V6 opracowanego wspólnie z Ferrari. Następczyni 159, ma być konkurencją dla szybkich sedanów BMW i Audi. W sumie, niemiecka technika osiąga już i tak awaryjność Alfy Romeo, więc równie dobrze można wziąć coś włoskiego, bo ładniejsze. Na tor żadnym z tych aut i tak nikt nie pojedzie, będą służyć za obiekty przechwałek między posiadaczami. Mimo to, Giulia QV ma mieć idealny rozkład masy 50 : 50. Oraz, jak chwali się Alfa Romeo, największy rozstaw osi w swojej klasie. Bo jak szukasz czegoś sportowego to przecież najważniejsze, żeby miało długi rozstaw osi i dzięki temu nie było zwinne. No ale to może być jednak zaletą w przypadku spokojniejszych wersji nowej Alfy. Poza tym i tak mi się to auto podoba. Już się bałem, że zaprezentują jakiegoś SUVa, a jednak Włosi odważyli się zbudować auto, które ma być dobre, a nie modne. Zobaczymy co na to klienci.2. Dacia/Renault Sandero RSNa rynki Ameryki Łacińskiej wejdzie jednak coś ciekawszego, niż wielki, ciężki sedan z mocnym silnikiem. To Renault (bo pod tą marką są oferowane Dacie w tamtym regionie) Sandero RS. Tak, RS. I jest to jeden z najciekawszych szybkich hatchbacków ostatnich lat - lekki (nieco ponad tona wagi), z dwulitrowym, WOLNOSSĄCYM silnikiem czterocylindrowym, o pojemności dwóch litrów i maksymalnej mocy 143 KM. Do tego ręczna, sześciobiegowa skrzynia. No i oczywiście usprawnione zawieszenie. Żadnego 1.6T. Żadnej zaawansowanej, dwusprzęgłowej skrzyni. Z elektroniki jest kontrola trakcji, którą można albo ustawić w tryb sportowy, albo prawdopodobnie wyłączyć w ogóle. Prosty, lekki, nieduży hatchback z mocnym, ale niezbyt wysilonym silnikiem za rozsądną cenę (prawdopodobnie). Świetne to jest! Takie auta w Europie wyginęły wraz z Twingo RS. No i stan ten niestety się utrzyma - Sandero RS nie trafi na nasz kontynent. Ameryka Łacińska zaś poczeka sobie przynajmniej do początku 2016 roku. Swoją drogą, coś jest mocno nie tak z ofertą aut w Europie, jeśli ja zaczynam kombinować nad sprowadzeniem z np. Brazylii, zrebrandowanej Dacii Sandero.  3. WRX STi FWDWłoski zespól Top Run Motorsport przygotowuje wyścigową wersję Subaru WRX STi, na potrzeby serii TCR. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w TCR mogą startować tylko auta napędzane na jedną oś. Włosi postanowili więc przerobić Subaru na przednionapędówkę. Nie jest to oczywiście pierwszy taki przypadek w sporcie (w BTCC jeździło Audi quattro przerobione na RWD), ale nadal jest zastanawiający. Sam szef Top Run, Antonio Agnello, wypowiedział się, ze największym wyzwaniem jest przebudowa auta na FWD tak, by mieć dobry rozkład masy. Niestety nie wiadomo, dlaczego w takim razie nie zdecydowano się od razu na auto przednionapędowe. Podobno zespół ma wsparcie STi. Co już w ogóle jest absurdem, bo jaki interes ma sportowy oddział marki znanej ze świetnych napędów 4x4, we wspieraniu takiej inicjatywy? Ciekawie brzmi też stwierdzenie, że wiele elementów (układ hamulcowy, skrzynię biegów, część zestawu aerodynamicznego) zaprojektowano jeszcze zanim Top Run dostało samochód. W każdym razie debiut wyścigowy zaplanowany jest podczas wyscigu w Singapurze (20 września).

Technobezsens: hamulec podciśnieniowy

AUTOBEZSENS

Technobezsens: hamulec podciśnieniowy

Czy słyszeliście kiedykolwiek o firmie Autoliv? Nie, ja tez nie. Aż do niedawna. Okazuje się, że jest to szwedzkie przedsiębiorstwo zajmujące się projektowaniem systemów zwiększających bezpieczeństwo w ruchu drogowym. Na liście rzeczy, którymi się zajmuje lub zajmował Autoliv są napinacze pasów, zagłówki, a także systemy radarowe i noktowizyjne dla aut (do wykrywania przeszkód). Czyli jak na obecne czasy praktycznie standard. Aczkolwiek ostatnio wymyślili coś nieco odważniejszego.Grafika ze strony Autoliv: linkTym czymś jest nowy rodzaj hamulca, nazwany przez Autoliv hamulcem Torricelli-ego. Włoski fizyk i matematyk, Evangelista Torricelli żył w latach 1608-1647. Znany jest z wynalezienia barometru rtęciowego, czyli urządzenia do pomiaru ciśnienia. I właśnie ciśnienie jest kluczowe w nowym wynalazku Szwedów.Otóż stworzyli oni montowaną pod autem płytę która wysuwa się i przysysa do jezdni. Dzięki temu auto zatrzymuje się dużo szybciej niż przy użyciu tylko standardowych hamulców. Wynalazek ma aktywować się automatycznie, bez ingerencji kierowcy - za jego uruchomienie odpowiadać mają systemy wykrywające przeszkody.Opublikowano film demonstrujący działanie całości. Na potrzeby demonstracji, nietypowy hamulec został zamontowany na Mercedesie klasy E W211. Swoją drogą, dobry wybór - jak słynna pompa SBC znów odmówi współpracy, to chociaż tak uda się zahamować.No i jak widać działa - płyta wysuwa się szybko i sprawnie zatrzymuje auto. Zysk w porównaniu do auta hamującego tylko seryjnym układem to około 40% przy prędkości początkowej 50 km/h. Pojawiają się tylko pewne wątpliwości. Na filmie widzimy niemal idealnie gładki (choć mokry) asfalt. Do takiej powierzchni faktycznie łatwo się przyssać. A co jeśli na drodze byłyby dziury? Albo piasek? A co dopiero wystająca studzienka kanalizacyjna, dość często spotykana w naszym kraju - raczej bez szkody dla konstrukcji auta by się wtedy nie obeszło. Choć z tym można by sobie poradzić montując sensory, które coś takiego wykryją i podniosą tą płytę odpowiednio szybko. No i też zastanawia mnie, co by było, gdyby zamiast Mercedesa W211, użyć W210? Podejrzewam, że płyta razem z fragmentem podłogi faktycznie by się wtedy zatrzymała. Zaś reszta auta i tak uderzyła w przeszkodę. Oczywiście przy założeniu, że na początku system w ogóle byłoby do czego zamocować w typowym W210.Sami twórcy też zdają sobie sprawę z ograniczeń takiego hamulca - aby móc zastosować go w nowych samochodach, potrzeba by przeprojektować choćby pasy bezpieczeństwa i ich napinacze. Między innymi dlatego, działanie hamulca Torricelli-ego jest ograniczone tylko dla zdarzeń przy prędkości poniżej 70 km/h.Choć i tak system jest bardzo ciekawy. Nie przez to, że ma szanse trafić do seryjnych aut (bo w to akurat wątpię), ale przez to, że pokazuje, że w motoryzacji jest jeszcze miejsce na śmiałe i nietypowe rozwiązania. A poza tym podoba mi się względna prostota tego pomysłu (choć wykonanie już takie proste nie jest). W ogóle to wygląda jak coś, co mogło być wymyślone w pionierskiej epoce motoryzacji (i możliwe, że było, tylko jeszcze na to nie trafiłem). W każdym razie płyty wysuwające się pod auta celem hamowania bardzo pasują do tego bloga.

Przegląd: Hummeropodobne

AUTOBEZSENS

Przegląd: Hummeropodobne

Tak po prostu, bez żadnego wyraźnego powodu, dziś będzie krótki przegląd aut podobnych do Hummera (H1, a także i H2). Amerykański pojazd stał się legendą jeszcze gdy był produkowany. O ile w warunkach wojskowych, H1 faktycznie był dobry, o tyle na drogach publicznych był koszmarem. Ale koszmarem, który i tak wiele osób chciałoby mieć. Ja też. I w sumie nie wiem czemu, coś to ustrojstwo w sobie ma. A jak ktoś też chciałby Hummera, ale boi się być zbyt mainstreamowy to może wybierać spośród następujących klonów:1. Toyota Mega CruiserDziwny eksperyment Toyoty. Podobno przyniósł straty finansowe, ale opracowane przy jego projektowaniu technologie były później wykorzystywane w innych modelach. Więc może i w końcu się jednak zwrócił.Pojazd był ogromny, jego wymiary to 5090 mm długości, 2170 mm szerokości i 2075 mm wysokości. Japończycy stwierdzili więc, że trzeba trochę pokombinować, żeby zapewnić mu zwinność. Zamontowali więc system sterowania wszystkich czterech kół. Dzięki czemu średnica zawracania Mega Cruisera wynosiła 11.2 metra, czyli bardzo przyzwoicie.Kąt natarcia wynosił 49 stopni, kąt rampowy 33 stopnie, zaś kąt zejścia 45 stopni. Prześwit to 420 mm.Wersja wojskowa różniła się dość mocno od cywilnejPod maską zamontowano turbodiesla o pojemności 4.1 litra i maksymalnej mocy 153 KM przy 3400 obr/min i maksymalnym momencie obrotowym 380 Nm przy 1800 obr/min. Moment bliski maksymalnemu był dostępny przez znaczną część zakresu obrotowego. Silnik ten miał cztery cylindry i rozrząd DOHC. Nosił oznaczenie 15B-FTE.Moc była przenoszona stale na wszystkie koła, przez czterobiegową skrzynię automatyczną oraz reduktor. Wszystkie mechanizmy różnicowe miały oczywiście możliwość blokowania. Powstała też wersja wojskowa, która mocno różniła się wyglądem od cywilnej. Ta ostatnia miała podobno całkiem dobrą jakość wykonania. Podobno wnętrze było znacznie lepiej zrobione, niż w amerykańskim oryginale. Choć także było dość ciasne, mimo wymiarów zewnętrznych.Auto było produkowane w latach 1995-2002 i sprzedawane wyłącznie w Japonii. Część egzemplarzy trafiła do policji i straży pożarnej, a część do zwykłych użytkowników. Nie wiadomo ile sztuk Mega Cruisera zbudowano.2. URO VAMTACProdukowany od 1998 roku, powstał w hiszpańskich zakładach UROVESA. Wygląda podobnie jak Hummer bo spełnia podobną funkcję. I w tym wypadku można Hiszpanom wierzyć - pojazd miał być dostępny tylko dla wojska i innych służb mundurowych, wiec raczej nie ma potrzeby kopiowania legendy ze względów marketingowych. Choć można też znaleźć informację o egzemplarzach w rękach cywili.Wymiary: długość 4,8m, szerokość 2,1m, wysokość 1,9m. Masa własna od 3 to 3.5 tony, zależnie od wariantu. Ładowność do dwóch ton.VAMTAC jest napędzany sześciocylindrowym turbodieslem Steyr, o maksymalnej mocy 188 KM, łączonym z czterobiegową, automatyczną skrzynią biegów Allison AT-542. Napęd oczywiście na wszystkie koła, z blokadami mechanizmów różnicowych.4. Dongfeng EQ2050 i EQ2040HWpis o kopiach jakiegoś auta nie może się obyć bez Chińczyków. Hummera oczywiście też skopiowali i to całkiem dokładnie. Podobno zakupili kilka Hummerów w latach 90-tych, obejrzeli je i wzięli się za tzw. reverse-engineering. W wyniku kolejnych kilku lat kombinowania i negocjowania z amerykanami, w 2003 zaprezentowano wersję gotową do produkcji. Pierwsze 100 egzemplarzy EQ2050 było niemal w całości zbudowane z amerykańskich części.Pod maską może się znaleźć albo oryginalny silnik Hummera, albo turbodiesel budowany w zakładach Dongfeng, na licencji Cumminsa EQB150-20 - jego moc maksymalna wynosi 150 KM i jest łączony ze skrzynią biegów o pięciu przełożeniach.Wersja cywilnaPoza wojskowym EQ2050, zaprezentowano też prototyp wersji cywilnej, EQ2040H. Nie wiadomo kiedy wejdzie do produkcji, ale gdy to nastąpi ma być napędzany nowym, czterocylindrowym turbodieslem o pojemności 4,5 litra i maksymalnej mocy 188 KM. Wymiary: 4858/2210/1980 mm.5. Shenyang SFQ2040No co? Myśleliście, że Chińczycy skopiowali Hummera tylko raz? Oczywiście, że nie! Początkowo Shenyang SFQ2040 miał być tylko do użytku wojskowego. Chwalono się, że dzięki aluminiowej karoserii, jest znacznie lżejszy od stalowego Dongfenga EQ2050. Napędzany był też turbodieslem Cumminsa - tym razem 4BTAA-92. Miał kosztować zaledwie jedną trzecią ceny oryginalnego Hummera!Niestety, przetargu dla chińskiej armii nie wygrał. Podjęto wiec próbę stworzenia wersji cywilnej, jednak o ile mi wiadomo, nie weszła ona nigdy do seryjnej produkcji.6. Xiaolong XL2060I ostatnia z chińskich kopii. Testowana przez wosjko, w planach wersja cywilna. Wymiary: 5137x2250x1950 mm. Masa pojazdu: 3600 kg. Pojazd napędzany jest sześciocylindrowym turbodieslem o pojemności 3,2 litra i maksymalnej mocy 181 KM. Napęd na cztery koła. Póki co nie jest dopuszczony do ruchu ulicznego, ale to ma się zmienić.  5. Avanti Studebaker XUV Nie tylko klasyczna wersja Hummera była podrabiana. Podrobiono także H2. A dokonała tego zaś amerykańska marka... Avanti. Avanti to w ogóle jest absurdalny przypadek. Po tym jak padł Studebaker, model Avanti był produkowany nadal - pod marką Avanti. Po prostu kilka osób (dealerów Studebakera) wykupiło prawa do nazwy i maszyny do produkcji. Zrobili tak trochę aut i zbankrutowali. Potem Avanti wróciło z nowym właścicielem i produkowało repliki swoich aut. I zbankrutowało. Po czym znów wróciło i znów robiło repliki swoich aut. I znów zbankrutowało. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy. Podczas chyba piątego swojego życia, czyli w 2003 roku, Avanti zaprezentowało coś, co nie było repliką ich własnego auta. Było jednak bardzo podobne do Hummera H2. Chodzi o model Studebaker XUV.Podobieństwo jest widoczne szczególnie z tyłu i z boku pojazdu. Przód już jednak mocno się różni. Ciekawostką są także przesuwane tylne drzwi.Technika zaś nie ma nic wspólnego z Hummerem - pojazd miał być napędzany albo benzynowym V10 Triton Forda (pojemność 6,8 litra, maksymalna moc 325 KM, opcjonalnie z kompresorem podnoszącym moc do 425 KM) lub którymś z turbodiesli V8 Powerstroke, również produkcji Forda. Za przeniesienie napędu odpowiadać miała automatyczna skrzynia biegów o pięciu przełożeniach - TorqShift Forda. W ogóle całość była oparta o Forda Super Duty.Auto zyskało spory rozgłos. Ale nie dlatego, ze się nim zachwycano. Powodem był General Motors. Uważając Studebakera XUV za kopię Hummera H2, GM chciało wymóc na organizatorach salonu samochodowego w Chicago zakaz prezentacji nowego Avanti. Do tego jednak nie doszło i XUV został pokazany publiczności.Avanti miało pozmieniać trochę pojazd i zaprezentować go ponownie, by uniknąć prawników GM. Jednak jak to już bywa w przypadku tej marki, Avanti zbankrutowało, zanim cokolwiek udało się zrobić. Studebaker XUV nigdy nie wyszedł poza fazę prototypu.6. Jurassic Trucks T-RexAmerykanie mieli też inną kopię Hummera. I co ciekawe, w tym wypadku nikt nie pozywał do sądu firmy Jurassic Truck Company, która ją wyprodukowała. Zaprezentowany w 2001 roku pojazd był oparty o podzespoły GM - Miał benzynowy silnik 6.0 V8 i czterobiegową skrzynię automatyczną przenoszącą moc na wszystkie cztery koła. Samochód był też o prawie tonę lżejszy oryginału. Niestety, T-Rex nie odniósł sukcesu i jego producent wkrótce zbankrutował.7. Hummbug & WombatWszystkie powyższe auta miały napęd na wszystkie koła. Ale ten udowadnia, że kopia Hummera wcale nie musi go mieć. Oto Hummbug (później przemianowany na Wombat) - replika Hummera oparta o podwozie VW Garbusa. Ciekawi mnie, jakim człowiekiem jest ktoś, kto patrzy na Garbusa i myśli: "Przerobię go na Hummera". Zestaw składa się z wzmocnionego stalową konstrukcją nadwozia z włókien szklanych. W sumie biorąc pod uwagę zdolności terenowe opartych o Garbusa Buggy, to wcale nie jest tak absurdalny pomysł jak się może na początku wydawać. W każdym razie firma Wombat Car Company produkuje zestawy do tej przeróbki już od lat, więc chyba mają na nie klientów. Strona firmy tutaj: link.PodsumowanieOczywiście nie są to wszystkie kopie Hummera jakie powstały. Część prawdopodobnie nigdy nie zyskała rozgłosu. Ale myślę że dobrze pokazują na jak wiele sposobów była interpretowana oryginalna koncepcja amerykańskiego pojazdu. Od zastosowań wojskowych, poprzez tanie repliki, po próbę przywrócenia zapomnianej marki. Osobiście najbardziej podoba mi się z nich Toyota Mega Cruiser, gdyż poza kopiowaniem, spróbowano też wprowadzić nieco ulepszeń. A którym klonem Hummera Wy byście najchętniej jeździli, drodzy czytelnicy?

Motohistoria: Rajdowe CX-y

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Rajdowe CX-y

Citroeny i hydropneumatyka to teraz temat na czasie. Było o tym w poprzednim wpisie, bylo chyba w każdym blogu motoryzacyjnym jaki istnieje. A daje to pretekst do przypomnienia kolejnego epizodu z historii hydropneumatycznych Citroenów w rajdach. O sukcesach DS słyszało wiele osób. O porażce BX 4TC nieco mniej. O rajdowych SM-ach pisałem jakiś czas temu sam, a dziś zajmę się rajdowym... CX.CX to mój ulubiony z dużych Citroenów. DS i SM to uznane klasyki, XM nie porywa stylistyką, C6 poza wyglądem jest nie dość szalony - szczególnie w środku. A CX był idealny - dziwaczny do przesady. A do tego startowano nim w rajdach.Co było zupełnie logiczne - skoro sukcesy odniosły DS i SM, to czemu nie CX? Tym bardziej, że rajdy w tamtych czasach premiowały przede wszystkim niezawodność i zdolność do przejechania po każdej drodze. Albo i bez drogi. Szczególnie dotyczyło to rajdów organizowanych na terenie Afryki.A do tego Citroen miał w ofercie odpowiednią wersję - 2400 GTi (czemu nie kontynuowao tradycji i nie zrobiono XM GTi i C6 GTi!?). Miała ona rzędowy, 8-zaworowy silnik czterocylindrowy OHV o pojemności 2347 ccm i maksymalnej mocy 130 KM, wyposażony we wtrysk Bosch L-Jetronic. Na potrzeby wersji rajdowej udało się zwiększyć maksymalną moc do 185 KM przy 5500 obr/min. Maksymalny moment obrotowy wynosił zaś 242 Nm przy 3600 obr/min. Niestety, nie wiem co dokładnie zmieniono w silniku w stosunku do jego wersji seryjnej. W każdym razie silnik pozostał wolnossący (CX GTi Turbo powstal dopiero w połowie lat 80-tych i o ile mi wiadomo, nie brał udziału w żadnych rajdach). W każdym razie auto zostało homologowane pierwszego lipca 1977 roku do startów w Grupie 2 (choć były też wersje do Grupy 1). W tym samym roku, rajdowe Citroeny CX zostały wystawione w Rajdzie Senegalu (Tour du Senegal - około 3000 km długości). I odniosły tam zdecydowane zwycięstwo - zajęły pierwsze pięć miejsc.Rajd był bardzo trudny. Do mety dojechało tylko siedem samochodów z 31 startujących - pozostałe dwa to Peugeot 504 i Renault 16. Rajd Senegalu w ogóle był szczęśliwy dla Citroena. CX wygrał go także w 1978 i 1979 roku.wyniki Tour du Senegal 1977 - źródło: linkwyniki Tour du Senegal 1978 - źródło: linkwyniki Tour du Senegal 1979 - źródło: linkPowstał też film dokumentujący Tour du Senegal 1977. Jest on w dwóch częściach na youtube, z niemieckim lektorem (i dobrze, bo niemiecki znam, a francuskiego ani trochę):Jak widać, francuskiemu zawieszeniu nie straszna nawet jazda 100 km/h po torach kolejowych. Swoją drogą, auta bliskie seryjnym, egzotyczny kraj, dłuuuga trasa. WRC wypada przy tym co najmniej słabo. No ale o tym już wielokrotnie pisałem.Francuska limuzyna była wystawiana też w innych rajdach. W 1981 Jean Paul Luc z pilotem Philippe Alessandrini wygrali klasyfikację aut z napędam na jedną oś w Rajdzie Paryż-Dakar. Zajęli też 16-ste miejsce w klasyfikacji generalnej. Niestety był to też jedyny z pięciu zgłoszonych CX-ów który dojechał wtedy do mety. Jednym z pozostałych kierował słynny Jacky IckxPoza Afryką, były też sukcesy we Francji: Patrick Lapie (który również był jednym z kierowców CXa we wspomnianym wyżej Rajdzie Paryż-Dakar) z pilotem, Thierry Barjou, zwyciężyli we francuskim Rallye 1000 Pistes 1981. Zaś również wspomniany wyżej, Jean Paul Luc wygrał tego samego roku rajd Terre de Provence. Znalazłem jeszcze informację, że Citroen CX zwyciężył także w 1980 roku w rajdzie Biarritz. Niestety nie wiem kto w prowadził ten samochód. Innym dośc znanym startem CX-a byl maraton Londyn-Sindey, gdzie słynny Paddy Hopkirk zajął tym autem trzecie miejsce.Poza tym, CX wygrał w swojej klasie w szutrowym pucharze Francji 1979.Auto było także wystawiane w rajdach zaliczanych do Mistrzostw Świata. Jednak na trasach wymagających zwinności, francuska limuzyna nie radziła sobie najlepiej i zazwyczaj byla daleko za konkurencją. Choć na uwagę zasługuje szóste miejsce w Rajdzie Akropolu 1977. A skoro już przy Rajdowych Mistrzostwach Świata jesteśmy, to mało kto wie, że już w latach 70-tych była w nich czasem prowadzona klasyfikacja diesli. W Monte Carlo 1978 wygrał ją CX 2500D!Rajdowe CX-y istnieją do dziś. Czasem są pokazywane na rozmaitych wystawach. Samochody te były ostatnimi hydropneumatycznymi Citroenami, które osiągnęły sukcesy w rajdach. Później z rajdówek z takim zawieszeniem był już tylko BX 4TC. Następców tych pojazdów już raczej nie będzie. Ani na odcinkach specjalnych, ani na drogach. 

Przegląd newsów wydanie nie wiadomo które

AUTOBEZSENS

Przegląd newsów wydanie nie wiadomo które

1. SsangYong TivoliNa rynek wchodzi właśnie nowy produkt firmy SsangYong, która nie tak dawno została przejęta przez indyjską Mahindrę. Towarzyszą temu szumne zapowiedzi, mówiące że dzięki nowemu autu, koreańska marka stanie się światowym liderem w produkcji SUVów. Najwidoczniej gdy tylko w SsangYongu udało się zrobić samochód, którego wygląd nie sprawia, że ludzie krzyczą z przerażenia, to uwierzono, ze wszystko jest możliwe. Oczywiście poza tym jest mowa o "bogatej tradycji SsangYonga w dziedzinie innowacji i rozwoju produktu". Ciekawe o jakich innowacjach mowa? O rebrandowanych W124? O innowacyjnie paskudnym Rodiusie? W każdym razie Tivoli początkowo będzie miał napęd tylko na przód i benzynowy silnik o pojemności 1.6 litra (maksymalna moc: 128 KM) łączony z 6-biegową ręczną skrzynią biegów. W planach jest także diesel 1.6 oraz napęd na cztery koła, ale póki co na stronie polskiego dystrybutora nie ma o nich informacji.Poważnie nie wiem, czym ten samochód ma zawojować rynek. Jeśli ktoś chce niedużego SUVa z niezbyt renomowanej marki to jest Dacia Duster. W której do wyboru jest więcej niż jeden silnik i dostępny jest też napęd AWD. Do tego jest tańsza - Tivoli w Anglii ma kosztować 12 950 funtów, czyli około 73 500 złotych. Nie jest to przesadnie dużo pieniędzy, ale doprawdy nie wiem co miałoby kogokolwiek skłonić do wydania ich akurat na to Tivoli, a nie na jakiegoś kompakta typu Honda Civic.2. To jest Lambo na miarę naszych możliwości!W mieście Machaczkała, będącym stolicą Dagestanu (wchodzącego w skład Federacji Rosyjskiej). Jest drużyna piłkarska. Osobiście piłką nożną interesuję się mniej niż zeszłorocznymi opadami śniegu we wspomnianym Dagestanie, ale dziś jednak trafiła ona do newsów - otóż drużyna Anży Machaczkała awansowała ostatnio do najwyższej rosyjskiej ligi piłkarskiej. Z tej okazji właściciel drużyny, pan Sulejman Kerimow, postanowił zamówić zbudowanie przed lokalnym stadionem gigantycznej repliki Lamborghini Gallardo. Makieta ma następujące wymiary: długość 25 m, szerokość 11 m, wysokość 7m.Nie wiadomo dokładnie co ma, produkowany w absurdalnej ilości edycji specjalnych, model Lamborghini do osiągnięcia wspomnianej drużyny piłkarskiej. I dlaczego musi być akurat tak ogromny. Powstał i tyle, po co drążyć temat... No cóż, rzecz jest na tyle absurdalna, że po prostu musi się znaleźć na tym blogu.3. Koniec hydropneumatyki w CitroenachNiejaki Carlos Tavares (piastujący w PSA stanowisko Someone Important in the Company) ostatnio wypowiedział się, że era hydropneuatycznych zawieszeń w Citroenach dobiega końca. Najprawdopodobniej obecny model C5 będzie ostatnim autem z tym rozwiązaniem. Podobno ten sam komfort da się teraz osiągnąć przy pomocy innych, tańszych i bardziej efektywnych rozwiązań. Wywołało to małą burzę w internecie i nie tylko. Wedle plotek, w Warszawie jakiś osobnik na wieść o końcu francuskiej hydropneumatyki, próbował gitarą basową powybijać szyby w salonie Citroena. Z jednej strony faktycznie szkoda unikalnej cechy aut francuskiej marki. W końcu koncern PSA ostatnimi czasy robi decyzje tak osobliwe, ze General Motors zaczyna wyglądać na rozsądną firmę. Jest nikomu niepotrzebna marka DS, która ma być premium, ale nikt nie wie dlaczego. Jest Peugeot, który wyróżnia się coraz brzydszą stylistyką wnętrza w swoich autach i właściwie niczym więcej. I jest Citroen, z którego próbuje się zrobić tanią markę. Tak jakby kiedykolwiek była droga. A nie dość, że ma być teraz tania to jeszcze pozbawiona jakichkolwiek cech charakterystycznych. Taki Opel po francusku, za mniejszą cenę.Z drugiej strony jednak.. a co jeśli faktycznie Francuzi dadzą rady zrobić bardzo komfortowe zawieszenie bez użycia hydropneumatyki? Może faktycznie doszli do końca opłacalności dalszego rozwoju tej technologii? W końcu hydropneumatyczne zawieszenie wymyślono po to, by było maksymalnie komfortowe, a nie oryginalne. Jego unikatowość była jakby skutkiem ubocznym. Dlatego należałoby się wstrzymać z krytykowaniem pomysłu zrezygnowania z hydro-zawieszenia do momentu debiutu następcy C5. Przynajmniej taka jest wersja optymistyczna. A wyjdzie pewno jak zwykle - marketingowy bełkot prestiżowo-SUV-owy będzie miał za zadanie przykryć fakt, że auto nie wyróżnia się już niczym na tle konkurencji. No cóż, pozostaje nadzieja, że nieuchronna klapa marki DS przywróci Francuzom nieco rozumu i nie zdążą dobić przy okazji jeszcze Citroena.

Motohistoria: Rajd Chin 1999

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Rajd Chin 1999

Chiny są obecnie krajem, który bardzo przyciąga sport motorowy. Ogromna ilość potencjalnych widzów, podatnych na reklamy zachodnich koncernów i pragnących zobaczyć sport, który w Europie zdążył się już znudzić. Formuła 1, WTCC, WEC są obecne na tamtejszych torach. Tak samo rozwijają się tam zawody w driftingu. Z największych serii, tylko WRC jak na razie dopiero planuje zorganizowanie zawodów w tym kraju. Niewiele osób pamięta jednak, że jeśli Rajdowe Mistrzostwa Świata pojawią się w Chinach, to nie będzie to ich debiut w Państwie Środka, lecz powrót po długiej nieobecności. Rajd Chin po raz pierwszy został zorganizowany w roku 1997 i zastąpił Rajd Hong Kong - Pekin. Ten ostatni był niesamowicie trudny i wymagający. Zbyt wymagający, by mógł się starać o włączenie do WRC. Aby go ukończyć potrzeba było przejechać około 3800 km. Zapewnienie bezpieczeństwa i logistyka byłaby zbyt trudna dla najlepszej serii rajdowej na świecie Ja tylko przypominam, że np. w 1985 rajd Safari miał 5167 km i nie przeszkadzało mu to być rundą Mistrzostw Świata. No cóż, inne czasy... Wracamy do głównego tematuNowo powstały Rajd Chin przez pierwsze dwa lata stanowił rundę Rajdowych Mistrzostw Azji i Pacyfiku. Mimo to, wzbudził zainteresowanie wśród kierowców WRC. Pierwszym zwycięzcą został startujący Subaru Imprezą WRC, Colin McRae. Colin powtórzył swój wyczyn także rok później, również za kierownicą Imprezy.Rajd był organizowany w prowincji Guangdong. Miał nawierzchnię wyłącznie szutrową. Odcinki były dość ciasne i techniczne, zlokalizowano je w górzystym terenie.W 1999 roku organizatorzy osiągnęli swój cel i Rajd Chin trafił do kalendarza WRC. Wszystko miało być pięknie. Jednak problemy zaczęły się już na samym początku. Po części ich przyczyny były niezależne od organizatorów. O ile poprzednie dwie edycje rozgrywane były przy słonecznej pogodzie, to na edycję 1999 aura okazała się mniej łaskawa. Temperatura była niewysoka, do tego pojawiły się opady i mgła - skutek uboczny tajfunu, który nawiedził, położony niedaleko bazy rajdu, Hong Kong. To z kolei sprawiło, ze odcinki stały się bardzo śliskie, a w wielu miejscach prawie nieprzejezdne, nawet dla aut WRC. O niższych klasach i autach przednionapędowych nie wspominając. Do tego uniemożliwiło to start śmigłowców medycznych i komunikacyjnych, co znacząco obniżyło bezpieczeństwo. Zdecydowano więc o odwołaniu ceremonii startowej i dwóch najdłuższych odcinków pierwszego dnia. Wielu kierowców od początku nie było zadowolonych z rajdu. Najbardziej narzekał Carlos Sainz, który stwierdził, ze Chiny to dobry kraj, by przyjechać do niego na wakacje, a nie na rajd. A także, że nie widzi miejsca dla tej imprezy w WRC.Głosem rozsądku okazał się Shekhar Mehta, przewodniczący Komisji Rajdowej FIA, który przypomniał, że w Rajdzie Monte Carlo, gdy pada śnieg, to też helikoptery nie startują i nikt nie robi z tego powodu problemów.Tak czy inaczej, Rajd Chin w końcu wystartował. Za faworyta do zwycięstwa był uznawany Colin McRae, jadący w tym roku Fordem Focusem. Niestety, około 2km od startu pierwszego etapu, słynny Szkot najechał na kamień i kompletnie zniszczył zawieszenie w swoim aucie. Jakby tego było mało, gdy zaparkowanego Focusa mijał kolega Colina z zespołu Forda, Thomas Rådström, najechał on na ten sam kamień i również zniszczył zawieszenie. Tym samym zespół spod znaku błękitnego owalu mógł już zacząć pakować się do długiej podróży powrotnej do Europy. Do tego oba Fordy były trudne do ominięcia - Freddy Loix stracił na to prawie pół minuty. Colin McRae stwierdził, że wiedział o tym kamieniu i miał go w notatkach, jednak nie wydawał się on tak niebezpieczny. Tym bardziej, że widział na nim ślady opon poprzednich załóg. Wygląda więc na to, ze zawieszenie Focusa nie było wtedy jeszcze wystarczająco wytrzymałe na tle konkurencji. Pierwszym liderem został Tommi Mäkkinen. Za nim jechał Richard Burns i Didier Auriol. Sainz, mimo narzekania, jechał na dobrym, czwartym miejscu. Tommi jednak uderzył w drzewo i uszkodził swojego Lancera. Dojechał do serwisu, a mechanicy naprawili jego auto (m. in. taśmą klejącą w barwach sponsorów - nie żartuję!). jednak spóźnił się na PKC na wyjeździe z serwisu o sekundę. Za to otrzymał 10 sekund kary, co w połączeniu ze stratami poprzednim odcinku (oprócz uderzenia w drzewo, Fin zaliczył także obrót i zgasił silnik), zepchnęło go na trzecie miejsce. Liderem po pierwszym dniu został więc Burns.Ogólnie kierowcy nadal narzekali - trasa była trudna, wyboista i śliska. Pojawiały się też potężne koleiny. Drugiego dnia pogoda początkowo się nie poprawiała, więc warunki pozostały bez zmian. Ponieważ strefa serwisowa zlokalizowana była na polu, jej nawierzchnia szybko zamieniła się w błoto. Organizatorzy poradzili sobie jednak z tym w typowo chiński sposób. Mieszkańcy okolicznych wiosek zostali zatrudnieni do szybkiego wyłożenia parku serwisowego cegłami. W zamian, po rajdzie pozwolono im zatrzymać cegły.Poprawiło się za to tempo Auriola, który zaczął mocno atakować Burnsa. Pod koniec dnia, Francuzowi udało się zająć pozycję lidera rajdu. Próbujący odrabiać straty Mäkkinen, wyleciał z trasy i znów stracił czas, co zepchnęło go na piąte miejsce. Do tego znów zaczął padać deszcz i warunki zaczęły się pogarszać. Na śliskiej nawierzchni Tommi popełnił kolejny błąd - nie wyhamował przed zakrętem, pojechał za szeroko i uderzył w kamień odpadając z rywalizacji. Ponieważ jego kolega z zespołu, Freddy Loix, dachował jeszcze pierwszego dnia, Mitsubishi nie wywiozło z Chin ani jednego punktu. Na trzecie miejsce na koniec dnia awansował zaś, nie przestający narzekać, Carlso Sainz.Trzeciego dnia, Auriol powiększał swoją przewagę nad Burnsem. Kierowca Toyoty założył opony typowo na błoto, podczas gdy Burns próbował szczęścia z oponami szutrowymi. Taktyka Francuza okazała się lepsza i nie oddał on prowadzenia aż do mety. Subaru dojechało drugie. Mimo, że na ostatnich dwóch odcinkach deszcz przestał padać i nawierzchnia zaczęła wysychać, nie dało to żadnej przewagi Burnsowi - do tego czasu zdążył on bowiem zmienić opony na te przeznaczone na błoto. Trzecie miejsce utrzymał Sainz. Ciągłe narzekanie Hiszpana (nawet po ukończeniu rajdu) kontrował sam Auriol, który w wywiadzie po zwycięstwie stwierdził, że nie rozumie niezadowolenia kierowców z trasy rajdu. Dodał, że w końcu są to Mistrzostwa Świata i trzeba umieć jechać szybko w każdych warunkach. Pogoda przynajmniej na koniec okazała się łaskawa i na ceremonii wręczenia pucharów pod Wielkim Murem Chińskim, deszcz już nie padał. Mimo kłopotów, rajd udało się doprowadzić do końca. Wśród aut przednionapędowych zwyciężył Alister McRae (brat Colina), jadący Hyundaiem. Zajął on też 10-te miejsce w klasyfikacji generalnej.Skrót rajdu można obejrzeć tutaj:Znamienne jest to, jak w tej relacji pokazane są Chiny. W materiale nie ma ani słowa o rozwijającym się chińskim przemyśle. Pokazane są małe wioski z tradycyjnym rolnictwem. Ten rajd odbył się 16 lat temu - wtedy mało komu przychodziło do głowy, że Państwo Środka stanie się ekonomiczną potęgą. Może właśnie dlatego Rajd Chin w następnych latach wrócił do Mistrzostw Azji i Pacyfiku i nie był już rundą WRC. A szkoda. Był to przyszłościowy projekt, który mógł dać WRC wielu fanów i ugruntować pozycję tej serii w państwie o ogromnych możliwościach finansowych. Jednak FIA ugięła się pod naciskiem zespołów i kierowców, dla których rajd był trudny i kosztowny (przede wszystkim pod względem logistyki. Obecnie zaś mówi się o powrocie tej imprezy do Mistrzostw Świata. Czas pokaże czy to się uda i jaki będzie ewentualny efekt tego powrotu.

Przemyślenia: cięcie kosztów w sporcie samochodowym

AUTOBEZSENS

Przemyślenia: cięcie kosztów w sporcie samochodowym

Dziś znów będzie temat o regulaminach. Tak, wiem, raz już o tym pisałem (tutaj). Wtedy jednak skupiłem się na zbyt dużej różnicy między autami seryjnymi, a rajdowymi. Dziś zamierzam podejść do tematu nieco z innej strony. Nie tak dawno odbyło się Grand Prix Monako. Legendarny wyścig, w którym podobno zawarta jest cała magia Formuły 1. Był ekstremalnie nudny. Jedynym interesującym momentem był dziwny błąd zespołu Mercedesa, który niepotrzebnie wezwał Lewisa Hamiltona do boksów. Dzięki czemu wygrał inny Mercedes, prowadzony przez Nico Rosberga. Dominacja niemieckiej marki trwa w najlepsze. Gdy wprowadzono nowe przepisy dotyczące jednostek napędowych, zespół Mercedesa wykorzystał je najlepiej i pozostali konstruktorzy nie bardzo mogą z tym coś zrobić. Z resztą, przedtem cztery sezony z rzędu dominował Red Bull, dzięki najlepszej aerodynamice. Pewno za kilka lat znów zmieni się regulamin i dominować będzie jeszcze kto inny.W rajdach właściwie to samo. Wieloletnia dominacja Citroena została zmieniona na dominację VW. Sytuacja jest bardzo podobna: jeden zespół ma samochód wykorzystujący w 100% regulamin, a pozostali walczą o miejsce tuż za nim. Sytuacja utrzymuje się przez jakiś czas, po czym zaczyna dominować inny zespół.Zastanawiam się często, dlaczego tak jest. Dlaczego sezony, w których do końca nie wiadomo kto zostanie mistrzem w F1 czy WRC, są coraz rzadsze (ostatnio właściwie nie występują). I przychodzi mi na myśl jedna odpowiedź: przesadne cięcie kosztów koniecznych do zbudowania aut.Gdy spojrzymy na obecne auta WRC, to pod nadwoziem znajdziemy niemal dokładnie to samo. Każde ma czterocylindrowy, rzędowy silnik turbodoładowany o pojemności 1.6 litra, sekwencyjną skrzynię biegów o sześciu przełożeniach i napęd na cztery koła na pasywnych dyferencjałach (przy czym centralnego dyferencjału nie ma w ogóle). Wszystko to opakowane w trzydrzwiowe nadwozie hatchback, luźno bazujące na samochodach segmentu B. A teraz przypomnijmy sobie, jak wyglądały auta WRC sprzed około 10 lat.Subaru jeździło wtedy Imprezą sedan (wcześniej coupe) z silnikiem typu bokser. Peugeot kombinował z czterobiegową skrzynią w 307, przymierzając się powoli do, również czterobiegowej, skrzyni dwusprzęgłowej. Do tego samo 307 WRC bazowało na kabriolecie! Mitsubishi eksperymentowało z dość osobliwą aerodynamiką w Lancerze WRC (znów sedan). Ford i Citroen wystawiały zaś hatchbacki. Skoda zaś ignorowała sugestie, że rajdówka powinna być mała i zwinna i zbudowała Octavię WRC. Niemal każdy sezon przynosił jakieś duże zmiany w autach. Ciągły rozwój i dość liberalny regulamin sprawiał, że nigdy nie było wiadomo kto wygra. Kolejne lata obfitowały w zaskakujące zwroty akcji: Peugeot, najpierw zbudował świetnego 206 WRC, czerpiącego przewagę nad konkurencją z krótkiego rozstawu osi. Zaraz po tym Francuzi stworzyli zaś wspomnianego 307 WRC. Którego jedyną zaletą, wg Marcusa Grönholma było to, że samochód był kabrioletem. Niemniej jednak każdy samochód był inny. Jedne spisywały się świetnie na asfalcie, inne dominowały na szutrze. A i też nie zawsze, bo na szybkich odcinkach Rajdu Finlandii lepiej jeździły inne auta, niż na ekstremalnie wymagającym dla sprzętu Safari.Niestety, w końcu coś zaczęło się psuć. Producenci zaczęli narzekać, że koszta ciągłego eksperymentowania przy autach są zbyt duże. Powoli wycofywały się kolejne zespoły, aż w końcu został tylko Ford i Citroen. I wtedy FIA zaczęła działać. Zaczęto pisać regulaminy tak, by auto dało się zbudować tylko w jeden sposób. Określono ilość biegów, układ cylindrów w silniku, zabroniono aktywnych dyferencjałów itd. itp. Doszło w końcu do tego, że pozostała tylko jedna koncepcja auta rajdowego. Dzięki czemu jeśli jakiś samochód ma np. nieco słabszy silnik, to nie ma szans nadrobić tego pomysłowymi rozwiązaniami np. skrzyni biegów, czy napędu. A to powoduje dominację jednego zespołu. Upraszczając samochody aż do przesady, zapomniano o jednym - o widowisku. Jakby tego było mało, wprowadzono tzw. zamrażanie homologacji. W każdym aucie dozwolone jest tylko kilka zmian w trakcie sezonu. Miało to ograniczyć ciągły rozwój rajdówek, by stawka była wyrównana. Tylko, ze efekt jest dokładnie odwrotny od zamierzonego! Jeśli któryś samochód odstaje od konkurencji w więcej niż jednym obszarze, to producent czasami musi wybierać: ulepszamy skrzynię biegów, czy silnik? A może zawieszenie? Bo na ulepszenie wszystkiego i dorównanie konkurencji nie pozwalają przepisy. A dominująca konkurencja, pozbawiona takich dylematów, może w ramach tych dozwolonych zmian, jeszcze bardziej usprawniać swój i tak szybki samochód. Tym samym sprawiając, że pozostali właściwie nie mają szans im dorównać. Prosty przykład: w sezonie 2001, czyli latach gdy regulamin był dość liberalny, a auta mocno się między sobą różniły, rajdy wygrało pięć aut (Lancer, 206, Focus, Impreza i Xsara). Dziś jest to niemożliwe, bo mamy tylko czterech producentów w stawce, nawet wliczając M-Sport. Jednak i tak wręcz szokujący jest wynik VW z 2014 roku, który przegrał tylko w jednym rajdzie. A i to przez błędy swoich kierowców, którzy prowadzili, zanim nie powylatywali z trasy.A najśmieszniejsze jest to, że pomysł zamrażania homologacji wyszedł od producentów. Jak na razie skorzystał na tym tylko VW i wcześniej Citroen (choć mniej, bo dali rady wygrywać i wcześniej). Reszta ma przez to tylko pod górkę.W F1 jest bardzo podobnie, tylko od jeszcze dłuższego czasu. Przepisy określają wymiar niemal każdego elementu w aucie. Do tego oczywiście rozwój silników jest zamrożony. Przewaga danego zespołu tylko w jednym obszarze (aerodynamika w Red Bull, teraz silnik w Mercedesie) skutkuję jego totalną dominacją. Bo skoro pozostałe elementy są niemal identyczne, to nie da się jej niczym zniwelować. A poprawić swojego np. silnika nie można, bo rozwój jest zamrożony przepisami.Traci na tym cała dyscyplina - po co oglądać rajd/wyścig, skoro i tak wiadomo na 99% kto wygra? Póki co WRC i F1 trzymają się tylko dzięki legendzie minionych lat. Dzięki czemu tym sportem interesują się niemal wyłącznie ci, którzy te lata pamiętają. Nie mam pojęcia jak FIA i producenci (którzy przecież startują w tym sporcie z własnej woli) chcą przyciągnąć nową publiczność. Moim zdaniem wystarczyłoby nieco poluzować regulamin. Sprawić by auta znów się od siebie różniły. Może nie aż tak mocno jak w złotej erze WRC, ale mocniej niż obecnie. Będzie drożej. Ale zyskają wszyscy - producenci także, bo jeśli ten sport znów stanie się interesujący, to wreszcie ktoś będzie oglądał ich samochody. W końcu te pojazdy to dla nich reklama. I nie pomoże, że jest ona obecnie tańsza, jeśli ogląda ją coraz mniej osób. Z resztą, jest to pozorna oszczędność. Bo co z tego, że nikt nie robi zaawansowanych, rewolucyjnych rozwiązań, skoro na rozwój tych prostych elementów do granic możliwości regulaminu, trzeba wydać niemal tyle samo funduszy? Do tego pamiętajmy o jeszcze jednym: motorsport nie jest i nigdy nie będzie tani. Jeśli chcemy by WRC było tańsze, to niech znów jeżdżą tam auta bliskie seryjnym, wyposażone tylko w systemy zapewniające bezpieczeństwo załodze. W końcu kiedyś, w początkach rajdów tak to funkcjonowało (nawet bez wyposażenia bezpieczeństwa) i było ciekawie. Ale to nie wróci. Sami producenci na to nie pozwolą: w końcu jaką reklamą dla VW byłoby bliskie seryjnemu Polo TSi, w którym pękają korbowody po pierwszym odcinku? 

Motohistoria: limuzyna Grand Prix

AUTOBEZSENS

Motohistoria: limuzyna Grand Prix

Dziś znów historia z mocno odległych czasów. Tym razem jednak będzie nie o samochodzie, a o jego projekcie. Auto nigdy nie powstało ale pomysł był na tyle ciekawy, że postanowiłem jednak je opisać. Lata 30-ste to w wyścigach Grand Prix okres dominacji Mercedesa i Auto Union. Szczególnie ciekawe były samochody wyścigowe tej drugiej marki. Silniki V16 i później V12, doładowane sprężarkami Roots były umieszczone centralnie, co wtedy było dość nietypowym rozwiązaniem. Sprawiały też, że w przeciwieństwie do Mercedesów, wyścigowe Auto Uniony nie miały prawie nic wspólnego z samochodami tej marki, które mogli kupić klienci. A miało być inaczej.Jeszcze na etapie projektowania słynnych aut wyścigowych, była planowana ich wersja drogowa. Wskazują na to szkice, które stworzył w 1933 Dr Erwin Komenda. źródło: linkAuto było bardzo opływowe, przypominało nieco warianty bolidów wystawiane w słynnym wyścigu na torze AVUS. O ile dobrze widzę na szkicach, rozważana była wersja czterodrzwiowa (z tylną kanapą) i dwudrzwiowa (bez tylnej kanapy). W obu miał być jednak zamontowany, znany z wyścigów, doładowany silnik V16, który umieszczono centralnie. Znane z wyścigów było także podwozie, do którego tylko dospawano elementy trzymające nadwozie i nowy układ wydechowy - ten z bolidu (czyli prawie brak układu wydechowego), mógłby okazać się zbyt głośny nawet jak na standardy lat 30-stych.źródło: link - ten szkic chyba stworzył Karl Rabe  Do tego zwraca uwagę rozmieszczenie przednich siedzeń - są trzy, z czego kierowca siedzi pośrodku i jest wysunięty nieco do przodu względem pasażerów. Tak jak w aucie wyścigowym. I tak jak w powstałym kilkadziesiąt lat później McLarenie F1. Typ 52 (bo taką roboczą nazwę otrzymał projekt), gdyby powstał, byłby protoplastą nowoczesnych supersamochodów.Zwracają też uwagę dwa koła zapasowe umieszczone po bokach silnika. Pozwoliło to wygospodarować większą przestrzeń na bagaże.źródło: link - wizualizacja z magazynu Classic and Sportscar z roku 1984. Autor: Brian NationWrażenie robiły też planowane osiągi. 4.4-litrowy silnik miał mieć w prawdzie maksymalną moc zmniejszoną do około 200 KM przy 3650 obr/min (w wyścigowych Auto Unionach ten wariant V16 miał 295 KM przy 4500 obr/min). Ale i tak, dzięki relatywnie niskiej planowanej masie (około 1750 kg) i dobrej aerodynamice, miało to dawać przyspieszenie do 100 km/h w około 8.5 sekundy. Dla porównania, Mercedes-Benz 540K, który byłby głównym rywalem Auto Uniona na drogach, potrzebował na to ponad 16 sekund (bo ważył aż 2595 kg i miał maksymalnie 180 KM).Prędkość maksymalna projektowanego pojazdu miała wynosić 200 km/h, osiągane na piątym biegu.źródło: link - kolejna wizualizacja, z jakiegoś niemieckiego magazynu o klasykach (tytuł nieznany)Mimo, że pomysłodawcą projektu był sam Ferdynand Porsche, a pracował przy nim m.in. słynny inżynier Karl Rabe (będący tez autorem kilku ze szkiców), nigdy nie został on zrealizowany. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Możliwe, że zespół skoncentrowany na ciągłym ulepszaniu wyścigówek, by dorównać Mercedesom, zwyczajnie nie miał czasu na zajmowanie się jeszcze autem drogowym.W każdym razie Typ 52 pokazuje, że pomysły Ferrari na tworzenie aut nazywanych drogowymi bolidami F1 nie są niczym nowatorskim. Autor automobilowni.pl często twierdzi, że wszystko w motoryzacji zostało wymyślone przed II Wojną Światową, a reszta to tylko rozwinięcie. Może nie faktycznie wszystko, ale jak pokazuje powyższy projekt, oraz ostatnio opisywana na tym blogu historia pierwszych skrzyń dwusprzęgłowych, w wielu wypadkach ma on rację.

Motohistoria: Pan Kegresse przenosi moc na drogę

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Pan Kegresse przenosi moc na drogę

Nie tak dawno na automobilowni.pl pojawił się artykuł opisujący jedną z początkowych epok motoryzacji. Epokę, w której fascynacja szybkim przemieszczaniem się właśnie rozkwitała na dobre. Że do szybkiego przemieszczania się potrzebne są coraz mocniejsze silniki, wiedzieli wszyscy. I te silniki powstawały. Gorzej było z przenoszeniem ich mocy na drogę. A, że asfaltowa nawierzchnia zdarzała się w tamtych czasach równie często, jak autostrady w obecnej Polsce, to problem był spory. Szczególnym kłopotem było to w Rosji - długa i mroźna zima sprawiała, że nieliczni posiadacze automobili mieli dość ograniczony czas w roku na cieszenie się swoimi zabawkami. Szczególnie irytowało to Cara Mikołaja II. Postanowił on więc coś z tym zrobić.Car zaprosił więc w 1905 roku do Sankt Petersburga francuskiego inżyniera, Adolphe'a Kegresse i zlecił mu zmodyfikowanie parku maszyn tak, by pojazdami dało się jeździć także zimą.Kegresse stwierdził, że jedynym sposobem na to, by pojazdy władcy Rosji nie zapadały się w głębokim śniegu, jest rozłożenie siły nacisku na jak największą powierzchnie. Innymi słowy trzeba było z nich zrobić pojazdy gąsienicowe. Pomysł nie był nowy - takie wehikuły istniały już wcześniej, głównie w postaci parowych ciągników. W ogóle sam pomysł układu gąsienicowego powstał długo przed wynalezieniem pierwszego samochodu. Około 1770 roku eksperymentował z nim brytyjski uczony, Richard Lovell Edgewort. Jednak bez większych sukcesów. Taki układ opisał też polski uczony, Józef Maria Hoene-Wroński około 1830 roku.Adolphe Kegresse postanowił pomysł nieco zmodyfikować - zamiast dotychczasowych gąsienic, składających się z połączonych, metalowych segmentów, zastosował wykonane z płótna (później także gumy) pasy. Umożliwiło to relatywnie łatwą i szybką modyfikację samochodów Mikołaja II-go do "specyfikacji zimowej". Gąsienice zastosowano tylko w miejsce napędzanych, tylnych kół. Moc silnika nadal jednak przekazywana była tylko na dwa koła, zaś pozostałe służyły tylko jako koła prowadzące. Przód pozostawiono prawie bez zmian, choć niekiedy dołączano tam narty. Russo-BałtPackard Car był pomysłem zachwycony i kazał zamontować gąsienice w systemie Kegresse zarówno do swojego Russo-Bałta, jak i Packarda 6. Zaś Adolphe został zatrudniony na bardzo wtedy odpowiedzialnym stanowisku szofera. Pracował on na carskim dworze do 1916 roku. Po czym wrócił do Francji i zatrudnił się w zakładach Citroena, gdzie dalej rozwijał swoją technologię gąsienicową i powoli zaczynał kombinować nad jeszcze jednym rewolucyjnym wynalazkiem. Ale o tym za chwilę.Adolphe Kegresse za kierownicą jednego z carskich pojazdówJak by na to nie patrzeć, Adolphe Kegresse stworzył pierwsze luksusowe auta terenowe, czyli segment, który zyska dużą popularność 100 lat później. Gąsienice systemu Kegresse odniosły niemal od razu duży sukces. Choć były głównie wykorzystywane w pojazdach wojskowych. Kegresse, poza wspomnianymi wyżej autami luksusowymi jest więc także twórcą pojazdu nazywanego half-track. Wojskowe half-tracki z gąsienicami systemu Kegresse powstawały we Francji (m.in. Citroen, Peugeot Unic), Wielkiej Brytanii (Burford, Crossley), Belgii (NF-Kegresse 3T). Crossley-KegresseUSA zakupiły kilka egzemplarzy, po czym na ich bazie opracowano słynne transportery M2 i M3. Eksperymentowano też z zastosowaniem gąsienic w samolotach - konkretnie B-36!Jak na ironię, po obaleniu cara bolszewicy nie mieli oporów przed wykorzystaniem w praktyce wynalazku jego szofera. Część z radzieckich wozów opancerzonych Austin-Putiłow (czyli Austinów budowanych na licencji w Rosji) została wyposażona w gąsienice Kegresse. Brały one udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1919-1920. Poniżej jeden z takich pojazdów, sfotografowany w okolicy miejscowości Żytomierz:Jakby tego było mało, sam Lenin był wożony Rolls-Royce'm wyposażonym w gąsienice Kegresse!Rolls-Royce LeninaW latach 30-tych zaś, na wyposażenie polskiej armii trafiły Citroeny z gąsienicami pomysłu francuskiego inżyniera.A co z samym Adolphe Kegresse? Jak przystało na porządnego inżyniera, po odniesieniu jednego sukcesu postanowił postawić sobie poprzeczkę nieco wyżej. Gąsienice były dobrym pomysłem - genialnym w swej prostocie. Ale Kegresse zamierzał stworzyć coś bardziej finezyjnego. Skrzynie biegów w latach 30-tych nadal wymagały od użytkownika uważnej obsługi. Wielu inżynierów postawiło sobie za cel wyeliminowanie konieczności ręcznego ich przełączania. Powstawały pierwsze konstrukcje skrzyń automatycznych, w założeniach podobne do przekładni stosowanych w obecnych czasach, wykorzystujących konwerter momentu obrotowego. Ale ze wszystkich pomysłów na "automat" zdecydowanie najbardziej wizjonerski był projekt Kegresse.W 1935 roku opatentował on bowiem, pierwszą w historii, dwusprzęgłową skrzynię biegów! Jedno sprzęgło odpowiadało za biegi parzyste, a drugie za nieparzyste. Czyli dokładnie jak w przekładniach tego typu stosowanych obecnie. Wynalazek został nazwany AutoServe. Prototyp takiej skrzyni został w 1939 roku zamontowany w Citroenie Traction Avant. Prototyp jeździł bardzo dobrze, jednak powszechnie uznano, że system jest zbyt skomplikowany i kosztowny, by można było na nim zarobić i skupiono się na innych formach "automatu".Adolphe Kegresse zmarł w 1943 roku, w miejscowości Croissy sur Seine. Miał 64 lata. Jednak jego pomysł na skrzynię biegów przetrwał. W latach 80-tych przypomniało sobie o nim Porsche i stworzyło pierwsze skrzynie dwusprzęgłowe do sportu, które zamontowano w legendarnych wyścigowych modelach 956 i 962.Porsche 962  Z dwusprzęgłową skrzynią eksperymentowało także Audi, montując ją na próbę w B-Grupowym S1 quattro E2. Testujący ten egzemplarz Walter Röhl stwierdził, że dzięki szybkości z jaką zmieniała ona biegi, rajdowy potwór Audi stał się jeszcze bardziej przerażający.W 2003 roku zaś, francuski wynalazek stał się dostępny dla zwykłego użytkownika - w tym roku na rynek wszedł VW Golf R32 wyposażony w skrzynię DSG.Dziś dwusprzęgłowe skrzynie biegów stają się coraz popularniejsze. Mało kto jednak pamięta o Adolphe Kegresse. Dlatego dziś przypominam tą historię. Teraz, ilekroć jakiś fan niemieckiej motoryzacji zacznie wychwalać skrzynie DSG, będziecie mogli mu pokazać, że tak naprawdę zachwyca się francuskim pomysłem sprzed II Wojny Światowej.

Motohistoria: General Steam Motors

AUTOBEZSENS

Motohistoria: General Steam Motors

Wpis powstawał długo - raz, że dopiero co skończyłem (w miarę) walkę z E36, a dwa, że o silnikach parowych wiem dość niewiele, wiec musiałem się pilnować, żeby jakichś totalnych głupot nie napisać (i też nie wiem, czy się udało). W każdym razie zapraszam do lektury.Koniec lat 60-tych to w USA epoka wielkich aut z wielkimi silnikami i niekiedy wielką mocą. I w tych właśnie czasach, ktoś w koncernie General Motors pomyślał: "Czas wrócić do starych czasów! Zrobimy pojazd parowy!".No i zrobili. A nawet dwa. Należy wyjaśnić, że były to auta czysto eksperymentalne. Samo GM wyraźnie to zaznaczało. Pojazdy miały tylko dać odpowiedź na pytanie, czy gdyby zastosować najnowszą w latach 60-tych technologię, to mógłby on stać się godną uwagi alternatywą dla silników benzynowych.Żródło: http://bangshift.com/Auta były oznaczone jako SE-101 i SE-124. "SE" to oczywiście skrót od "Steam Engine". Zaś cyfry oznaczały pojemność skokową w calach sześciennych. Pojazdy powstały na bazie odpowiednio Pontiaka Grand Prix i Chevroleta Chevelle.SE-124 powstało w 1969 roku. Prace trwały rok i były zlecone Billowi Beslerowi. Besler miał spore doświadczenie przy konstrukcji pojazdów parowych. Jego współpracownikami byli Roy Anderson i Barney Becker.Panowie wzięli blok silnika Chevroleta o pojemności 305 cali sześciennych (pięć litrów) i przecięli go na pół (co samo w sobie zajęło dwa dni). Tylną część, razem z trzybiegową, ręczną skrzynią biegów zamontowano nadwoziu Chevelle, po czym dodano bojler, zaś w miejsce chłodnicy wmontowano skraplacz. Oczywiście pozostałe tłoki były poruszane nie wybuchami mieszanki paliwowo powietrznej, lecz parą. Konieczne było tez zbudowanie nowego wału korbowego, co sprawiło, że pojemność skokowa wynosiła właśnie 124 cale sześcienne.W silniku zastosowano sporo rozwiązań z parowego pojazdu Doble z lat 20-tych - Besler był, w czasie budowy Chevelle, właścicielem odpowiednich patentów. Do tego sporo innych osobliwych rozwiązań, jak wiatraczki do kondensatora zrobione z drewnianych śmigieł od modeli samolotów. Powietrze do komory spalania było dostarczane przy pomocy elektrycznej sprężarki.Największym problemem było zmieszczenie wszystkiego pod maskę Chevroleta. Mimo, że auto było dość spore, to i tak konieczne było zastosowanie małego bojlera. Zbyt małego - maksymalna moc jednostki napędowej wynosiła około 50 KM. Źródło: http://www.kimmelsteam.com/Procedura uruchamiania Chevelle SE-124 trwała około dwóch minut. Auto było tylko prototypem, wiec nie miało żadnego systemu  zapobiegania zamarzaniu wody przy niskich temperaturach otoczenia. Nie było wspomagania kierownicy, ani też klimatyzacji, która w autach amerykańskich była już wtedy relatywnie często spotykana. Źródło: http://www.kimmelsteam.com/Samochód pokonał 5 000 mil testowych bez awarii. Choć według pisma "Popular Science" (link do artykułu) osiągi były bardzo słabe. No cóż, 50 KM w takim aucie to raczej nie jest recepta na szybką jazdę.Wady SE-124 miał naprawić SE-101, bazujący na Pontiaku Grand Prix. Tutaj silnik był zbudowany od podstaw przez dział badawczo-rozwojowy GM. Samochód miał klimatyzację, wspomaganie, no i przede wszystkim lepsze osiągi - znacznie nowocześniejsza jednostka napędowa zapewniała maksymalną moc na poziomie 160 KM. Ciepło wytwarzały dwie komory spalania, zasilane olejem napędowym lub naftą. Podobnie jak w SE-124, silnik miał cztery cylindry. Choć tym razem umieszczone w rzędzie, a nie w układzie V. Jednostka napędowa była połączona z przekładnią bezstopniową (!).Niestety, brakuje informacji co się dalej stało z SE-101. Nie znalazłem też żadnego artykułu opisującego wrażenia z jazdy.Źródło: http://blog.hemmings.com/Udokumentowany jest tylko los SE-124: Po testach, samochód został przekazany do Harrah's Museum, po czym odkupił go Tom Kimmel - pasjonat napędu parowego. Kimmel zamierza odrestaurować i uruchomić parowe Chevelle: link. Źródło: http://www.kimmelsteam.com/A co z samymi wynikami testów? Cóż, okazało się, że wady silnika parowego w samochodzie przeważają nad zaletami. Nawet nowocześniejsza jednostka napędowa w SE-101 była cięższa o ponad 200 kg od silnika V8, który zastąpiła. Do tego nadal miała zaledwie około połowę jego mocy maksymalnej. Powrót silnika parowego w aucie osobowym uznano więc za ślepą uliczkę i GM więcej nie powrócił do tego tematu. Inna sprawa, ze nie byli jedynymi, którzy w tamtych latach podjęli próbę przywrócenia pary na drogi - w jednym z pierwszych wpisów na blogu opisywałem silnik parowy Saaba.

Relacja: Lewickie Raly Sprint

AUTOBEZSENS

Relacja: Lewickie Raly Sprint

Dziś zrobiłem sobie przerwę w walce z fotelami we własnej rajdówce i pojechałem pooglądać jak ścigają się inni. Tego dnia był bowiem organizowany tuż pod Białymstokiem, Lewickie Rally Sprint. Czyli impreza dla zawodników licencjonowanych, pierwsza runda Szuter Cup. Dobrze, że i na Podlasiu pojawia się coś więcej niż KJSy. Ja w prawdzie licencji na razie nie robię, ale miło wiedzieć, że jak przestaną mi wystarczać krótkie próby amatorskie, to można pójść w tym sporcie dalej, nadal trzymając się własnego podwórka (co znacznie ogranicza koszty startu). Na starcie stawiło się łącznie 20 załóg - aż 9 z nich startowało w klasie "Gość", czyli dla posiadaczy licencji R. Wśród pozostałych, niespodzianką było kilka załóg znanych mi do tej pory jako rywale z KJS-ów. Tak wolniejszych ode mnie (bazując na wynikach zawodów w których razem jechaliśmy), jak i szybszych. Trasą był jeden odcinek przejeżdżany czterokrotnie - dwa razy w jedna stronę, dwa razy drugą.Ogólnie najbardziej imponująco wyglądały auta klasy "Gość". Pojawiło się jedno S2000 i jedno R5. Oraz kilka ciekawych aut historycznych. No ale to już w zdjęciach.Na zawody przyjechałem tuż przed rozpoczęciem pierwszego przejazdu - znalazłem w prawdzie park serwisowy (ledwo), ale nie miałem pojęcia jak dotrzeć na start. No ale postanowiłem po prostu pojechać za którąś załogą dojazdówkę i się dowiedzieć. Plan dobry, ale akurat dysponujący topową rajdówką zawodnik klasy "Gość", którego zacząłem śledzić, postanowił "nieco" rozgrzać opony przed startem. Utrzymanie się za nim seryjną Hondą Civic było nieco wymagające. No ale oczywiście moja ulubiona maszyna dała rady i udało się nie stracić "przewodnika" z zasięgu wzroku. Zaś po znalezieniu miejsca do zaparkowania (jeszcze trudniejsze, niż gonienie rajdówki) udałem się na oglądanie. Zdjęcia robione telefonem komórkowym, bo niestety zapomniałem naładować baterii w porządniejszym aparacie.Pierwsze dwa OS- spędziłem w tym samym miejscu. Zakręt 90 stopni w prawo tuż po starcie nie wydawał się zbyt wymagający, choć już następująca po nim prosta i łuk pokazywały, kto na prawdę jedzie na maksimum możliwości swoich i auta. A auta, jak już wspomniałem, były różne. Paweł Poletyło przywiózł BMW E36 sedan 320i i wygrał klasyfikację "Gość RWD". No cóż, przynajmniej daje mi to nieco sił i nadziei w walce z dostosowywaniem do szybkiej jazdy mojego egzemplarza. Na drugim miejscu w tej klasyfikacji dojechał Kamil Skóra w przepięknym BMW 625CSi.I taką jazdę klasycznym autem sportowym, to ja rozumiem. A nie trzymanie pod kocem i wożenie na lawecie, na nudnawe konkursy elegancji.Z resztą, to nie był jedyny klasyk na tym rajdzie:Michał Malinowski, jadący Peugeotem 206 miał na pierwszym zakręcie jakiś mały problem z wrzuceniem biegu. Dzięki czemu zwolnił na tyle, że udało mi się go sfotografować nawet beznadziejnie wolnym aparatem w Nexusie 4.Można i Oplem. Astra GSi, to chyba jedyny samochód tej marki, którym nawet chciałbym pojeździć:Klasę "Open" wygrało Subaru Impreza:Inne Subaru zaś, już do drugiego odcinka startowało z problemem technicznym. Niestety nie udało się usunąć usterki i załoga wycofała się z rywalizacji:Konrad Dudziński w Hondzie Civic VTi jechał po prostu fenomenalnie - bez odpuszczania, na absolutnym maksimum. Prowadził po trzech odcinkach w RO. Niestety jednak, zmagań nie ukończył.A szkoda, bo rywalizacja o zwycięstwo z inną Hondą Civic, prowadzoną przez Sebastiana Chrzanowskiego (zwycięzcę klasyfikacji generalnej RO), była bardzo zacięta.Czym byłby rajd bez Lancera Evo?Na kolejne dwa przejazdy postanowiłem trochę poprzemieszczać się po trasie. Pierwszy punkt widokowy wybrałem niedaleko po starcie do OS3 (czyli mecie OS1 i 2) - długa prosta pod górkę, zakręt w prawo i zjazd w dół do sekwencji kilku łuków między drzewami.Kamil Butruk  (ostatecznie drugie miejsce w klasie "Gość") wyciągał z Lancera wszystko co tylko można, jadąc bardzo widowiskowo.Jednak nawet jazda na granicy możliwości Mitsubishi, nie wystarczyła na ekstremalnie szybkiego Zbigniewa Staniszewskiego w Peugeocie 207 S2000. Doprawdy, widok zbudowanej od podstaw do rajdów maszyny, prowadzonej przez kierowcę, który potrafi wykorzystać jej możliwości, był wspaniały. Z resztą, widać było, że zwycięstwo wśród "Gości" nie przyszło łatwo i wymagało jazdy na limicie i kilku mocnych cięć. Zwróćcie uwagę na słupek po prawej.I ten sam słupek chwilę później, podczas przejazdu Krzysztofa Oleksowicza w Fieście R5:Po najnowszej rajdówce Forda, można było się spodziewać nieco lepszego tempa (trzecie miejsce wśród "Gości") - nie stanowiła większego zagrożenia dla Lancera i 207. Choć i tak miło było na Podlasiu zobaczyć takie auto.Zaś to E30 318is, niedostatki mocy i trakcji, nadrabiało widowiskową jazdą:I znów E36 - muszę je tu wrzucać, bo jak wyżej wspomniałem, daje mi nadzieję w pracach przy moim własnym:Po pewnym czasie zacząłem się przemieszczać nieco dalej na odcinku, tutaj zjazd tuż za pokazanym wyżej zakrętem:Prowadził do sekwencji kilku łuków:Za którą była prosta i hamowanie przed kolejnymi kilkoma zakrętami, mniej więcej 90-stopni:Może i Maluch miał najsłabsze tempo w stawce, ale wzbudzał chyba najbardziej pozytywne reakcje wśród kibiców: Tuż za nim w kategorii "pozytywne reakcje kibiców", Łada VFTS:Nie mam tylko pojęcia, dlaczego nie widać jej w wynikach żadnego odcinka. Mimo, że była zgłoszona do rajdu i jechała. Czyżby załoga ominęła któryś PKC i dalej jechała poza klasyfikacją?W każdym razie ten ciasny zakręt, na bardzo sypkiej nawierzchni, sprawiał kłopoty autom tylnonapędowym:Kawałek dalej zaś zatrzymałem się do końca rajdu. Obserwując m.in. niedawnych rywali z KJS-ów:I znów 635 CSi. Mimo, że moje E36 mnie zniechęca do marki BMW, to ten model bawarskiego producenta i tak mi się podoba:  A Subaru zwyczajnie boję się mieć przez obracające się panewki i niekoniecznie trwałe, przy zastosowaniu sportowym, skrzynie biegów. Choć jak ktoś sobie z tym poradzi, to samochód jest przynajmniej bardzo szybki.I na koniec jeszcze jedno zdjęcie najszybszego kierowcy i auta dzisiejszego dnia.Ogólnie impreza była udana - pogoda dopisała, były ciekawe auta. Miło widzieć, że sport samochodowy na Podlasiu jakby się zaczyna rozwijać. Jeśli organizatorom można coś zarzucić, to nieco niedokładną mapkę - miałem pewne problemy z trafieniem na miejsce. Ewentualnie może by następnym razem porozwieszać jakieś tablice/plakaty przy głównej drodze, które naprowadziłyby nieco kibiców na cel? Ale poza tym małym zgrzytem, imprezę oglądało się bardzo przyjemnie.

News: nowy sedan Fiata

AUTOBEZSENS

News: nowy sedan Fiata

Ostatnimi czasy aktualizacje są rzadsze, bo walczę z zamocowaniem foteli kubełkowych do E36. Ogólnie jeśli ktoś się nad tym zastanawia, to szczerze odradzam - droga przez mękę, nic nie pasuje, gotowe adaptery nadają się na złom, a zrobienie wszystkiego tak, by fotel kierowcy był faktycznie naprzeciw kierownicy jest wybitnie trudne.W każdym razie dziś krótki news. Otóż Fiat ogłosił, że powstanie nowy sedan. 10 lat temu taka informacja nie wzbudziłaby sensacji. Obecnie, gdy jedynymi nowościami są SUVy i crossovery, każde auto należące do któregoś z "tradycyjnych" segmentów rynku zasługuje na uwagę.W skąpych, jak na razie, informacjach od Fiata wyczytać można, że auto będzie zupełnie nowym modelem. Czyli najprawdopodobniej powstanie na płycie podłogowej modelu 500L. Podejrzewa się, że pod maskę trafią m.in. silniki benzynowe 1.4 turbo i diesel 1.3.A dlaczego sedan? Ano dlatego, że głównym rynkiem zbytu dla nowego Fiata ma być Turcja, a sam samochód ma powstawać w zakładach Tofas. Turcy pod względem gustu motoryzacyjnego są nieco podobni do Polaków w latach 90-tych - wszystko musi być sedanem. Jak nie ma wersji sedan, to nikt tego nie kupi. I nikogo nie obchodzi, że hatchbacki są bardziej praktyczne - sedan to jest limuzyna, a limuzyna to prestiż! I przez najbliższe lata żadnemu marketingowcowi raczej nie uda się wmówić Turkom, że SUV to jeszcze większy prestiż.Mimo wszystko, sprzedaż nowego Fiata nie będzie ograniczona do rynków Bliskiego Wschodu. Auto ma być oferowane także w Europie. Będzie stanowić konkurencję dla Citroena C-Elysee i Peugeota 301. Biorąc pod uwagę, że nie pamiętam, bym kiedykolwiek spotkał któreś tych aut na ulicy, to do pokonania Francuzów wystarczy jeśli Fiatowi uda się znaleźć tu klienta na choć jednego nowego sedana.Sprzedaż auta ma ruszyć w październiku. Oficjalna prezentacja zaś ma mieć miejsce na salonie samochodowym w Stambule. Póki co opublikowano tylko jeden obrazek, przedstawiający fragment tyłu. Na autoevolution.com znalazłem zdjęcia zamaskowanego prototypu, ale nie sposób stwierdzić, czy przód jest, jak zwykle, od 500-tki.Swoją drogą ciekawe, jest to pierwszy od dłuższego czasu Fiat, na premierę którego czekam z zainteresowaniem. W sumie przerażające jest to, że ostatnie ciągłe premiery SUVów doprowadziły mnie już do tego, że włoski sedan, produkowany w Turcji wydaje się pasjonujący.

Motohistoria: Reliant Ogle Lucas Hybrid car

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Reliant Ogle Lucas Hybrid car

Tytuł wpisu wygląda jak przypadkowy zlepek rozmaitych nazw firm motoryzacyjnych i słów związanych z tą branżą. Ale jednak jest to nazwa bardzo ciekawego samochodu. Opisywany pojazd był efektem współpracy firmy Lucas, a także znanej z produkcji wiecznie wywracających się trójkołowców firmy Reliant. Za wygląd odpowiedzialne było brytyjskie studio projektowe Ogle. Swoją drogą, angielskie słowo "ogle" znaczy "gapić się, patrzeć pożądliwie". Nie ma co, nazwę wymyślili adekwatną do swojej branży.Szkoda, że już samo auto raczej nie wzbudzało pożądania, jeśli chodzi o wygląd. Choć jak na czasy powstania musiało wyglądać bardzo nowocześnie. Do tego pięciodrzwiowy hatchback był całkiem praktyczny. Zaś nadwozie powstało z myślą o jak najmniejszym oporze aerodynamicznym. Niestety, nie podano jaki współczynnik Cx udało się uzyskać.źródło: http://www.sporting-reliants.comAuto zostało zaprezentowane w 1982 roku, na salonie samochodowym w Londynie. Maska w pokazanym publiczności egzemplarzu była wykonana z przezroczystego tworzywa, by można było podziwiać zastosowaną w nim technikę. A technika ta budziłaby zachwyt nawet dziś. Właściwie to szczególnie dziś. Otóż samochód miał silnik od Relianta Robina, czyli rzędową "czwórkę" OHV, o pojemności 848 ccm i maksymalnej mocy 40 KM. Czym się tu zachwycać? Ano tym, że oprócz spalinowego był też zastosowany silnik elektryczny prądu stałego, skonstruowany w firmie Lucas - miał on maksymalną moc 50 kW (czyli około 68 KM). Auto było więc hybrydą. I to całkiem zaawansowaną.źródło: http://www.sporting-reliants.comOba silniki mogły pracować zarówno w trybie szeregowym (silnik spalinowy tylko napędzał wtedy 25-kilowatowy generator dla elektrycznego), jak i równoległym (to, co w większości hybryd - moc z obu silników trafia na koła). Auto mogło też jeździć w trybie czysto spalinowym lub czysto elektrycznym. Prędkość maksymalna wynosiła 137 km/h. Co ciekawe, w trybie czysto elektrycznym była niewiele niższa - 120 km/h. Zaś w trybie czysto spalinowym - 112 km/h.  Za magazynowanie energii elektrycznej odpowiadały dwunastowoltowe akumulatory kwasowo-ołowiowe firmy Lucas. W trybie elektrycznym zapewniały zasięg 64 kilometrów.Do tego auto miało złącze, pozwalające doładowywać akumulatory z gniazdka elektrycznego np. w garażu. Był to więc pojazd typu plug-in hybrid.Innymi słowy, na początku lat 80-tych wymyślono w jednym samochodzie właściwie wszystko, czym dziś zachwyca się prasa motoryzacyjna. I co? I nic. Samochód nigdy nie wszedł do produkcji - był traktowany wyłącznie jako eksperyment, pokaz możliwości zaangażowanych firm.Była też pocztówka:źródło: http://www.sporting-reliants.comźródło: http://www.sporting-reliants.comNie tak dawno (w 2011 roku), jedyny egzemplarz tego auta pojawił się na sprzedaż na eBay, więc wiadomo, że istnieje do dziś. Jego stan był opisywany w ogłoszeniu jako bardzo dobry. Niestety, nie wiem czy znalazł nabywcę, ani co się z nim teraz dzieje.

News: The thing that should not be

AUTOBEZSENS

News: The thing that should not be

Motohistoria: Escorty z Gartrac

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Escorty z Gartrac

Jakoś ostatnio dużo wpisów z Fordami mi wychodzi. Dziś znów o autach spod znaku niebieskiego owalu. Tym razem o Escortach zbudowanych w firmie Gartrac.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Zlokalizowany w Anglii, Gartrac od lat 70-tych zajmuje się przygotowaniem różnych aut do sportu. Zaczynali od wystawiania w rajdach pierwszej generacji Forda Escorta. Ich samochody startowały między innymi w rajdzie Londyn-Meksyk. Dość szybko zaczęły osiągać spore sukcesy. Escortami z Gartrac startował słynny Ari Vatanen. Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Aż do lat 80-tych wszystko szło bardzo dobrze. W rajdach i rallycrossie tylnonapędowe Escorty mk1 i mk2 osiągały bardzo przyzwoite wyniki - Ari Vatanen został rajdowym mistrzem świata w roku 1981, jadąc autem przygotowanym przez Gartrac. Wszystko zmieniło się jednak, gdy do sprzedaży trafiła trzecia generacja kompaktowego Forda. Była przednionapędowa. A w tamtych latach obowiązywało przekonanie, że jak rajdy, to tylko napęd na tył. Owszem, Audi wprowadzało właśnie swoje quattro, ale był to wielki eksperyment i na początku nikt nie traktował go poważnie. Co ciekawe, Gartrac był jednym z podwykonawców Audi i w swoich zakładach przygotował do rajdów trzy nadwozia quattro A2.Mimo, że Anglicy mieli czas na dokładne przyjrzenie się samochodowi, który zrewolucjonizował rajdy samochodowe, to jednak uparli się pozostać przy tylnonapędowych Escortach. A że Ford nie robi już tylnonapędowych Escortów? Trudno, trzeba je zbudować samodzielnie.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Tak powstał Gartrac G3. Wzięto nadwozie Escorta mk3 i upchano w nie tyle elementów od mk2, ile było możliwe. Od podstaw trzeba było zbudować właściwie całą przednią część podwozia. Przy okazji poszerzono nieco rozstaw kół. Następnie wykonano tunel, który miał pomieścić wał i częściowo skrzynię biegów. Tylne zawieszenie również musiało zostać zbudowane od zera - opierało się na czterech wahaczach. Oczywiście również z tyłu zwiększono rozstaw kół. Przez to konieczne było zastosowanie poszerzeń nadwozia.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Mimo wszystko opłacało się wykonać tyle pracy. Auto było lepiej wyważone od Escorta mk2 - silnik mógł być przesunięty bardziej do tyłu. Do tego samochód podobno ogólnie był lżejszy od swojego poprzednika.Pod maską znalazł się silnik Forda Pinto, wyposażony w głowicę Cosworth DOHC. Jego pojemność wynosiła 2.2 litra. Niestety, nie udało mi się znaleźć informacji o maksymalnej mocy, czy momencie obrotowym tego silnika.Gartrac G3 był testowany na torze w Boreha. W tym samym miejscu i czasie, Ford testował też swojego Escorta RS1700T, czyli auto, które miało być wystawione w Grupie B (trzeba będzie o nim kiedyś zrobić wpis). Co ciekawe, prywatnie zbudowany Gartrac okazał się od prototypu Forda szybszy o trzy sekundy na okrążeniu. Choć to też zasługa tego, że RS1700T nie był po prostu zbyt dobrym autem.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Gartrac rozważał homologowanie G3 do Grupy B, jednak ostatecznie z tego zrezygnowano. Tylnonapędowy Escort mk3 jeździł więc tylko w lokalnych rajdach w Wielkiej Brytanii, gdzie osiągnął sporo sukcesów. Nie wiadomo ile egzemplarzy G3 zostało zbudowanych. Do tego, jako że były to auta rajdowe budowane wedle życzeń klienta, każdy egzemplarz różnił się nieco od pozostałych. Powstało też kilka aut wykorzystujących tylko niektóre elementy z firmy Gartrac. W każdym razie oryginalne G3 są obecnie rzadkością. Ale istnieją i pojawiają się czasem na rajdach samochodów historycznych w Wielkiej Brytanii. Po tym jak G3 okazał się sukcesem, rozpoczęto pracę nad G4. Ten samochód miał ścigać się tylko w rallycrossie. Czyli kolejnej dyscyplinie, gdzie właśnie zaczęło dominować Audi quattro. W ojczyźnie rallycrossu, czyli Anglii, taki stan rzeczy po prostu nie mógł się utrzymać. Gartrac dogadał się więc z Mike'm Endean'em (przyszły właściciel firmy Xtrac) i norweskim kierowcą, Martinem Schanche. Na sezon 1983 zbudowano Escorta mk3 z napędem na cztery koła. Co ciekawe, auto miało nawet aktywny centralny dyferencjał, co w tamtych czasach nie było zbyt popularnym rozwiązaniem. Przedni dyferencjał zaś był umieszczony w misce olejowej silnika. Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Zawieszenie przednie było oparte na kolumnach McPhersona, zaś z tyłu zastosowano sztywną oś.Pod maską znalazł się turbodoładowany silnik czterocylindrowy przygotowany w firmie Zakspeed.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Samochód zadebiutował na torze Brands Hatch i już od startu był bardzo szybki. W sezonie 1984, Martin Schanche wziął udział w Mistrzostwach Europy w Rallycrossie. Gartac G4 zdominował rywalizację, wygrywając 22 z 28 wyścigów, w których startował. Audi zostało pokonane.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Na sezon 1985 zbudowano także drugi egzemplarz G4, dla Johna Welcha. Auto było identyczne do tego, którym startował Martin Schanche. Welch wygrał nim Rallycrossowe Mistrzostwa Wielkiej Brytanii.Oba Escorty G4 można zobaczyć na poniższym filmie:Ostatnim autem zbudowanym przez Gartrac i opartym na Escorcie mk3 był model G6. O ile G3 i G4 były samochodami zbudowanymi do sportu, to G6 miał już być autem dla normalnego użytkownika.Pod jedną nazwą kryły się jednak dwie wersje tego pojazdu. Większość G6 miała napęd na tył, tak jak model G3. Zastosowano jednak uproszczone zawieszenie tylne, z resorami piórowymi i amortyzatorami Bilstein. Z przodu zaś były kolumny McPhersona, również z amortyzatorami Bilstein.Zdjęcie z: http://www.gartrac.com/Zamiast silników czterocylindrowych, G6 RWD miał zamontowane 2.8 V6 znane z Forda Capri. Jego moc maksymalna wynosiła 160 KM przy 5300 obr/min.Dzięki temu Escort mógł przyspieszyć od 0 do 100 km/h w 6.8 sekundy. Prędkość maksymalna wynosiła 227 km/h.W tej konfiguracji zbudowano większość z około trzydziestu egzemplarzy G6. Poza nimi powstały też trzy sztuki wersji 4x4, opartej o silnik i napęd z Forda Sierry. Zbudowano także kilka egzemplarzy wersji cabrio. Niestety nie wiadomo dokładnie ile. Dziś te auta pojawiają się czasem na rozmaitych zlotach miłośników Forda w Wielkiej Brytanii.I na koniec coś zupełnie dziwnego. Szukając informacji o powyższych samochodach, natrafiłem także na to zdjęcie:Było oznaczone jako Gartrac G5 i miał to być Ford Escort mk5 przerobiony na tylny napęd. Do tego z silnikiem od Vauxhalla (czyli jakieś GM). Niestety nie wiadomo jakim. Na stronie internetowej firmy Gartrac nie ma o tym aucie żadnej informacji. Choć oni akurat w latach 90-tych zajmowali się obsługą pewnego Opla/Vauxhalla. Jakiego? Otóż był to opisywany kiedyś na tym blogu B-Grupowy Kadett 4S, przemianowany na Vauxhalla Astra i wystawiany w Rallycrossowych Mistrzostwach Europy. Kierowcą był znany z filmiku powyżej, John Welch.EDIT: Wysłałem do firmy Gartrac pytanie o powyższego Escorta mk5 - otrzymałem odpowiedź, że nie jest to auto zbudowane przez nich. Także zostaje tutaj tylko jako ciekawostka. Prawdopodobnie jest to jakaś samoróba.Poza tym pojazdem, trafiłem także na informację, że w latach 90-tych powstał prototyp Escorta Cosworth z napędem na tylne koła i silnikiem 2.9 V6. Był to projekt Forda i nie miał nic wspólnego z firmą Gartrac, ale wspominam o nim tutaj, jako o ostatnim chyba tylnonapędowym Escorcie. Niestety, nie udało mi się znaleźć nawet jednego zdjęcia tego prototypu. Choć istnieje na świecie kilka replik.Swoją drogą, to ciekawe, jak mocne było przez tyle lat przekonanie, że przedni napęd nie nadaje się do rajdów. Mimo sukcesów Mini, Lancii Fulvii, Saaba 96 i Citroena DS, nadal znajdywali się ludzie, którzy mając gotową platformę FWD, upierali się na przerabianie jej na napęd tylny. Dziś jest zaś zupełnie na odwrót - napęd na tył pozostał tylko dla pasjonatów i tradycjonalistów. Prawdziwie szybkie rajdówki mają napęd 4x4 albo na przód.Firma Gartrac zaś istnieje do dziś i poza wykonywaniem zleceń dla rozmaitych zespołów wystawiających auta w różnych seriach (także F1), mają w ofercie wiele elementów pozwalających na przygotowanie do sportu Escortów mk1 i mk2. Można także zamówić u nich nowe, kompletne nadwozie do Escorta.

Handlowy hit: Punkt graniczny tuningu

AUTOBEZSENS

Handlowy hit: Punkt graniczny tuningu

Nie, dziś nie będzie o ogłoszeniu z któregoś z polskich serwisów służących sprzedawaniu koneserom Maluchów za 100 000 zł. Auto, o którym dziś mowa właśnie zostało wystawione na sprzedaż. Szczegóły można znaleźć tutaj. Chodzi tu o słynną, pomarańczową Toyotę Suprę, która była widziana w pierwszej części filmu (serialu?) Szybcy i Wściekli. Konkretnie o egzemplarz widziany w finale, gdzie ściga się z Dodge Chargerem. Dla tej Supry żadne auto na ulicy nie stanowi konkurencji. Przynajmniej tak było w filmie. Niestety, w rzeczywistości może być z tym trudniej.Oczywiście oglądając film, każdy był przekonany, że pod maską tego auta jest najlepszy chyba silnik, jaki Toyota kiedykolwiek wyprodukowała. Czyli słynne, turbodoładowane 2JZ-GTE. Oczywiście po potężnym tuningu. I z podtlenkiem azotu.No i teraz przychodzi rozczarowanie - 2JZ jest. Ale 2JZ-GE. Czyli wersja wolnossąca. Bez żadnego tuningu, Zaś butle z podtlenkiem azotu stanowią... tylko dekorację - nie są do niczego podłączone.Innymi słowy samochód wygląda, jakby miał 1000 KM, a ma jakieś 223 KM (bo tyle ma seryjny 2JZ-GE). Nie jest to w żadnym wypadku mało. Ale raczej nie wystarczy do bycia najszybszym autem na ulicznych wyścigach. Z resztą, to nawet nie był zapewne jedyny egzemplarz takiej Toyoty użyty w filmie. Ten akurat wystąpił w finałowym pościgu, to ma wzmocnione zawieszenie, żeby wytrzymać kaskaderskie popisy. Na zdjęciach widać też klatkę bezpieczeństwa, której nie miało auto występujące w innych scenach. Ale to nieistotne. Istotne jest to, że będzie to najprawdopodobniej pierwsze od wielu lat auto po tuningu ze złotej ery F&F, które zostanie sprzedane za duże pieniądze. I kupującemu prawdopodobnie nie będzie przeszkadzać, że tak jak znaczna większość samochodów z tamtych czasów, tylko wygląda szybko.Oczywiście największą wartością tego samochodu jest fakt, że jest znany z filmu. Ale to, że darzymy ten film sentymentem na tyle dużym, by pamiętać jeszcze pomarańczową Toyotę, jest ciekawe. W końcu co by o nim nie mówić, jego wpływ na kształt szeroko pojętej "kultury motoryzacyjnej" jest ogromny. A do tego, poza autami, które wystąpiły w filmie, na świecie i w Polsce są gigantyczne jeszcze ilości pojazdów potuningowanych "w stylu F&F". I z czasem, do nich także poczujemy sentyment. Fakt, że tyle się mówi o aukcji ospojlerowanej, niemal seryjnej Toyoty z niepodpiętą instalacją N2O, jest tego pierwszą zapowiedzią. A za sentymenty niektórzy chcą płacić. Teraz ludzie, którzy pamiętają z dzieciństwa tłumy Fiatów 125p i 126p na ulicach, są w stanie kupować te auta za czasem idiotyczne wprost pieniądze. Podejrzewam, że za parę lat na sentymenty weźmie osoby, które młodość, zamiast na tylej kanapie Malucha, spędziły grając w NFS:Underground, oglądając zloty tuningowe i z podziwem patrząc na właścicieli ospojlerowanych Golfów i Calibr "jak z Szybkich i Wściekłych". I właśnie wtedy ceny takich aut znów pójdą w górę, co już tu kilka razy przewidywałem. A omawiana dziś Supra jest tego pierwszą, bardzo jaskrawą, zapowiedzią - spojlerowy tuning zaczyna osiągać tytułowy punkt graniczny między obciachem, a czymś co budzi nostalgię. Niech więc spojlery i neony będą z Wami, drodzy czytelnicy!

Przegląd: kolejna lista nieoczywistych youngtimerów

AUTOBEZSENS

Przegląd: kolejna lista nieoczywistych youngtimerów

Motohistoria: Zbiór dziwnych fur część 4

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Zbiór dziwnych fur część 4

Przegląd: gama modeli Martin Motors

AUTOBEZSENS

Przegląd: gama modeli Martin Motors

Gdy słyszycie określenie "włoska motoryzacja", to co Wam pierwsze przychodzi do głowy? Ferrari, Lamborghini, a także Fiat, Alfa Romeo i resztki Lancii. A Martin Motors? No właśnie. I nie, nie jest to jakiś producent, który upadł 50 lat temu i pamiętają o nim tylko fanatycy dziwnej motoryzacji. Ta firma istnieje obecnie.Jej siedziba znajduje się w Mediolanie. Podobno wcześniej była znana z produkcji autobusów, ale mimo wielu prób nie udało mi się znaleźć informacji o choćby jednym takim pojeździe noszącym ich logo. W każdym razie od 2006 roku, firma sprzedaje pojazdy osobowe. Pierwszym autem z logo Martin Motors był model Bubble:Było to nic innego, jak Shuanghuang Noble, czyli chińska podróba Smarta, oparta na skróconym podwoziu Suzuki Alto. Chińskie auto z włoskim znaczkiem, oparte na japońskim podwoziu, kopiujące produkowany we Francji, niemiecki samochód. Miał być zaprezentowany na salonie w Bolonii, ale oprotestował to koncern Daimler. Mimo to, auto zostało pokazane publiczności. Po długiej walce w sądzie, zostało nawet dopuszczone do sprzedaży.Obecnie jednak model ten został wycofany z oferty. Ale na napisanej koślawym angielskim (i częściowo nieprzetłumaczonej z włoskiego) oficjalnej stronie Martin Motors można znaleźć inne auta. Na ile udało mi się ustalić, wszystkie pochodzą z tunezyjskiej montowni.1. MM 520Tak naprawdę jest to Lifan 520. Czyli chiński sedan oparty o podwozie Citroena ZX (!). Wyposażony jest w czterocylindrowe silniki benzynowe o pojemności 1.3 lub 1.6 litra, o mocy maksymalnej odpowiednio 88 KM i 116 KM. Co ciekawe, tym 1.6 jest brazylijski silnik Tritec, który występował m.in. w... nowych Mini do 2008 roku. A także w Chryslerach PT Cruiser i Neon oferowanych na rynki poza USA. Do tego silniki mają fabryczna instalację LPG. Montowany w Tunezji, chiński sedan z włoskim logo, oparty na francuskim podwoziu, wykorzystujący brazylijski silnik montowany m.in. w brytyjskim aucie opracowanym przez Niemców. Brzmi sensownie (?).2. MM 520iWersja luksusowa tego, co powyżej. Poza innym wlotem powietrza i tapicerką wnętrza, nie wiem za bardzo na czym ta "luksusowość" polega. Poza tym, ze do wyboru jest tylko 1.6. W każdym razie jego nabywca może mówić znajomym: "Kupiłem nowe 520i". A potem obserwować ich miny, gdy zamiast BMW zobaczą coś z logo Martin Motors.3. MM 620iModel "flagowy", jak podaje strona: "The elegant and highly performing last generation flag car" - "Elegancki i wysoko wykonujący samochód-flaga końcowej generacji". Tak to brzmi w dosłownym tłumaczeniu. Jakby to napisać tak: "The elegant, high performance, latest generation flagship model", to by można przetłumaczyć na "Elegancki, dysponujący wysokimi osiągami model flagowy najnowszej generacji". No ale jak na leniwych Włochów zatrudnionych przez Chińczyków to i tak jest nieźle - przynajmniej można się domyślić, co autor miał na myśli.W każdym razie mamy tu do czynienia z Lifanem 620. Czyli autem nieco większym od modeli omawianych powyżej. Do tego z frontem przypominającym trochę VW. No i oczywiście 1.6 Tritec pod maską, plus fabryczne LPG. 4. CoolcarA to akurat nie żaden Lifan, tylko Changhe Coolcar. Gdyby był japoński, to byłby kei-vanem. A tak jest tylko mikrovanem (długość 3.85 m). W każdym razie mieści sześć osób i oferowany jest z  czterocylindrowym silnikiem Suzuki, o pojemności 1372 ccm i maksymalnej mocy 95 KM. Oczywiście również z instalacją LPG lub CNG.5. CEOTajemniczy model, przy którym opis na stronie Martin Motors ogranicza się do "missing text". W istocie jest to, uznawany w internecie za "najgorszy samochód świata", Shuanghuang CEO. Czyli słynna chińska kopia BMW X5 (i jednocześnie Toyoty Land Cruiser, a może i czegoś jeszcze). Tutaj oferowana z silnikiem 2.4 litra Mitsubishi. Sprzedaż tego auta w Niemczech została zakazana.6. FreedomZnów zrebrandowany produkt marki Changhe. W oryginale (o ile takiego słowa można użyć przy pojeździe chińskiej produkcji) również nazywa się Freedom. Dostępny jest w kilku wersjach kabiny i przestrzeni ładunkowej, z których najbardziej osobliwie wygląda Cargo Box.Napędza go silnik 1051 ccm, oparty konstrukcję Suzuki (o ile to miał na myśli ktoś piszący "Derived Suzuki").Cargo BoxPoza powyższymi, przez pewien czas był produkowany model Ideal 1000. Jest to pojazd, na widok którego ludzie z General Motors, odpowiedzialni w tej firmie za najbardziej szalone lata inżynierii emblematowej, mają w oczach łzy wzruszenia. Otóż samochód z nadwoziem zaprojektowanym przez Bertone, powstał we współpracy z Suzuki jako Changhe Ideal. Poza tym jest montowany w Urugwaju i sprzedawany tam jako Effa Ideal. A także oferowany jako Effa M100 w Brazylii. Oprócz tego, w Kolumbii było to przez pewien czas używane jako podstawowa taksówka, ale obecnie większość tych aut się popsuła - jakość nigdy nie była w nich priorytetem. A jakby tego było mało, firma NICE Car Company (poważnie, tak się nazywali) zrobiła z niego auto elektryczne i nazwała Ze-O. Nie weszło to jednak do produkcji, a NICE zostało wykupione przez Aixam-Mega.Changhe IdealNiestety, nie wiadomo czy jakiekolwiek auta firmy Martin Motors udało się sprzedać. W ogóle ja się zastanawiam, jakim cudem ktoś stwierdził, że włoskie logo na montowanych w Tunezji chińskich autach, reklamowanych za pomocą zrobionej "na odwal się" strony internetowej, jest tym, czego potrzebują europejscy klienci. Jeszcze może przy autach dostawczych ma to jakiś cień szansy na powodzenie. Ale reszta? A w sumie... przynajmniej mam o czym pisać.

Motohistoria: sportowe Skody Favorit

AUTOBEZSENS

Motohistoria: sportowe Skody Favorit

News: powrót Borgwarda

AUTOBEZSENS

News: powrót Borgwarda

Test: Citroen BX 4TC

AUTOBEZSENS

Test: Citroen BX 4TC

Motohistoria: Polish victory lap

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Polish victory lap

Seria NASCAR w naszym kraju jest mało znana. Dla większości osób kojarzy się z nudnym jeżdżeniem w kółko. Osoby te nigdy wyścigu NASCAR nie oglądały. Gdyby widziały choć jeden, to zrozumiałyby swój błąd. To, że tor jest prosty, znaczy tyle:1. Każde okrążenie musi być przejechane perfekcyjnie, bo nie będzie gdzie nadrobić2. Wyprzedzanie jest łatwe i nie potrzeba do niego durnych DRS-ów, KERS-ów, czy innego śmiecia znanego z najbardziej przereklamowanych wyścigów świata. W NASCAR walka o pozycje toczy się przez cały, czasem nawet 500 milowy wyścig. A do tego wszyscy jadą mniej więcej takimi samymi autami, więc każdy walczy z każdym.3. A przez to, że walka toczy się non stop, to w każdej chwili może dojść do wypadku i wyjazdu na tor samochodu bezpieczeństwa. A to wymaga ciągłego dostosowywania strategii zjazdów do boksów. Dlatego taktyka ma ogromne znaczenie.Powyższe trzy rzeczy sprawiają, że wyścigi są absolutnie nieprzewidywalne i nie zdarza się znana z F1 dominacja jednego zespołu przez kilka sezonów pod rząd, zastępowana kilkuletnią dominacją innego zespołu. Doprawdy, jestem fanem NASCAR i żałuję, że w Europie wszyscy krzywo patrzą na ściganie się po owalach. W Polsce także. I to nawet mimo tego, że w NASCAR funkcjonuje pojęcie "Polish victory lap", czyli "Polskie okrążenie zwycięstwa". Skąd się wzięło? No cóż po kolei:Czternastego grudnia 1954 roku, w miejscowości Greenfield, znajdującej się w stanie Wisconsin, w rodzinie polskich imigrantów, na świat przyszedł Alan Dennis Kulwicki. Jego ojciec, Gerry Kulwicki, zajmował się budową silników do aut wyścigowych startujących w zawodach USAC, więc młody Alan miał się od kogo uczyć techniki. Alan zaczął się ścigać w kartingu w wieku 13 lat. Dość szybko przeszedł do lokalnych serii dla aut typu "stock-cars". Dotarł do najmocniejszej kategorii, tzw. "late models" (trzeba będzie o tym zrobić wpis z kategorii "Poznajemy sporty motorowe"). Głównie ścigał się na torach o luźnej nawierzchni, ale od 1977 roku skupił się na torach o nawierzchni asfaltowej. W tym samym roku zdobył też tytuł inżyniera mechanika na uniwersytecie Milwaukee.Kulwicki nawiązał współpracę z Gregiem Kriegerem, dzięki której powstało kilka dość innowacyjnych aut wyścigowych, charakteryzujących się większą sztywnością nadwozia, niż pojazdy konkurencji. Po sukcesach w mistrzostwach organizowanych na torach Slinger Super Speedway oraz Wisconsin International Raceway, w 1979 roku, Kulwicki przeszedł z poziomu zawodów regionalnych, do zawodów obejmujących całe USA, w seriach organizowanych przez USAC Stock Car oraz ASA (American Speed Association). Startując w wyścigach ASA, zaprzyjaźnił się z Rusty'm Wallace'm, który później został jednym z najbardziej znanych kierowców NASCAR.Przełom w karierze Alana nastąpił w 1984 roku, kiedy dostał propozycję startów w kilku wyścigach drugiej ligi NASCAR, czyli Busch Grand National Series (obecnie Xfinity Series). W swoim pierwszym starcie, na torze Milwaukee Mile mieszczącym się niedaleko miejsca urodzenia Kulwickiego, udało mu się zająć drugie miejsce w kwalifikacjach, a potem również drugie w wyścigu. Jechał wtedy Oldsmobile z numerem 7, zespołu Eda Whitakera. W pozostałych trzech startach (tym samym autem), zajął miejsca: siódme (tor Charlotte), piąte (Bristol) i 34-te (znów Charlotte). W 1985 zaś zajął 16 miejsce w wyścigu na torze Daytona oraz wywalczył pierwsze miejsce startowe w Milwaukee. Niestety, przez problemy techniczne dojechał do mety na czternastej pozycji. Mimo to zrobił dobre wrażenie na Billu Terrym, który wystawiał samochody w najwyższej lidze NASCAR - Winston Cup (obecnie Sprint Cup). Terry zaproponował Kulwickiemu starty właśnie w Winston Cup.Alan potraktował propozycję poważnie - sprzedał prawie wszystko co miał, a to co zostało (kilka mebli i narzędzia) zapakował w przyczepę, podłączoną do swojego pickupa. Dwa dni potem pickup spłonął przez zwarcie w instalacji elektrycznej. Kulwicki oczywiście się nie poddał - pożyczył innego pickupa, podłączył do niego swoją przyczepę (którą pożar oszczędził) i pojechał 1380 km do Charlotte. Zaraz po przyjeździe, pojawił się bez zapowiedzi u Billa Terry'ego i oznajmił, że jest gotów do ścigania się. Dostał więc Forda z numerem 32 (później startował także z numerem 38).Kulwicki wzbudził pewną sensację wśród pozostałych kierowców. Przede wszystkim był z północy USA, a NASCAR jest popularne głównie na konserwatywnym południu. Do tego miał dyplom inżyniera, co było ewenementem w stawce, gdyż zdecydowana większość zawodników nie miała wyższego wykształcenia. Po boksach chodził zaś z walizką, co było w ogóle niespotykane. Do tego miał za sobą tylko 6 wyścigów w Busch Series. Kulwicki uważany był samotnika, ale ciężko pracującego i o analitycznym umyśle. Jego wiedza inżynierska pomagała mu przy dobieraniu ustawień auta do tej pory i z tym samym podejściem zamierzał startować w najwyższej serii NASCAR.W swoim pierwszym starcie, na torze Richmond w 1985 roku wywalczył w kwalifikacjach 25 miejsce. W Wyścigu zaś dojechał jako dziewiętnasty. W tym sezonie, Alan wystartował jeszcze w czterech wyścigach: Dover (21 miejsce), Charlotte (13 miejsce), Rockingham (27 miejsce) i Atlanta (22 miejsce).W 1986 roku, Kulwicki miał przejechać wreszcie pełen sezon Winston Cup. Niestety, pojawiły się kłopoty - w drugiej połowie sezonu, po wyścigu w Bristol, Bill Terry wycofał się z NASCAR. Alan kupił więc od niego samochód, dwa silniki i założył własny zespół. Był jednocześnie kierowcą, szefem zespołu i głównym mechanikiem. Pozostałe osoby w zespole ciągle się zmieniały - Alan miał obsesję na punkcie doskonałości. Wszystko musiało być zrobione perfekcyjnie, a mechanicy nie mogli z nim wytrzymać. Kulwicki zatrudniał więc tylko osoby, które same miały jakiś samochód do wyścigów, w nadziei, że łatwiej im będzie zrozumieć, czego wymaga. Jakimś cudem, zdołał z takimi problemami wystartować w 23 z 29 wyścigów w całym sezonie. Jego najlepszym rezultatem było czwarte miejsce na torze Martinsville. Tylko raz wypadł poza pierwszą trzydziestkę - w wyścigu na torze Talladega. W tym roku jego Ford miał numer startowy 35 (poza pierwszym wyścigiem, gdzie wystartował jeszcze z numerem 32).Taka postawa zapewniła Alanowi tytuł Rookie of the Year, czyli debiutanta roku. Dzięki czemu na sezon 1987 udało mu się zapewnić wsparcie firmy Zerex Antifreeze, która stała się głównym sponsorem zespołu Kulwickiego. Numer startowy zmieniono tym razem na siódemkę. W trzecim wyścigu sezonu, na torze Richmond, Kulwicki zdobył swoje pierwsze pole position w Winston Cup. W wyścigu dojechał jednak szósty. Pole position zdobył też w drugim tego sezonu wyścigu na Richmond oraz Dover. Prawie udało mu się wygrać swój pierwszy wyścig, gdy startował na torze Pocono, ale na ostatnim okrążeniu wyprzedził go słynny Dale Earnhardt.Na zwycięstwo musiał poczekać do sezonu 1988 Na torze Phoenix International Raceway, Ford z numerem 7 przekroczył lnie mety jako pierwszy. Alan Kulwicki poczekał aż rywale zjechali do boksów i, zamiast ograniczyć się do tradycyjnego "palenia gumy" na prostej startowej, zawrócił i przejechał jedno okrążenie toru w przeciwnym kierunku. Jak później wyjaśnił, chciał pozdrowić widownię z miejsca kierowcy. Okrążenie to zyskało miano Polish Victory Lap. To była długa droga i potrzeba było wiele ciężkiej pracy, by osiągnąć ten cel, ale było warto. Kiedy pracujesz na coś tak długo i tak ciężko, zaczynasz się zastanawiać, czy efekt będzie faktycznie tego warty. Uwierzcie mi, jest. A co sądzicie o moim Polskim Okrążeniu Zwycięstwa? Nie będzie już następnej pierwszej wygranej, a wiecie, każdy chlapie szampanem i wchodzi na dach auta. Ja chciałem zrobić dla fanów coś innego.Powyższa wypowiedź Kulwickiego pochodzi z wywiadu udzielonego tuz po wyścigu. Tłumaczenie moje.Auto, którym Alan Kulwicki wygrał swój pierwszy wyścig w Winston CupSezon zakończył na 14 miejscu w klasyfikacji. Na następny rok, postanowił także budować samemu silniki (do tej pory zamawiał je od innych zespołów). W tym sezonie nie udało mu się wygrać ani razu, jednak znów zakończył go na 14 miejscu.Na sezon 1990 Alan dostał ofertę od legendy NASCAR i szefa jednej z czołowych ekip, Roberta Glenna Johnsona Jr, znanego jako Junior Johnson. Kulwicki miałby zastąpić Terry'ego Labonte. Ku powszechnemu zaskoczeniu Alan odmówił, tłumacząc, ze prowadzenie własnego zespołu daje mu więcej satysfakcji. W tym roku znów udało mu się wygrać wyścig - tym razem na torze Rockingham. Sezon zakończył na ósmym miejscu. Na początku roku 1991, Zerex wycofał się ze sponsorowania auta Kulwickiego. Junior Johnson od razu ponowił swoją ofertę, tym razem proponując Alanowi milion dolarów. Kulwicki, który myślał, że zapewnił swojemu zespołowi wsparcie finansowe firmy Maxwell House Coffee, znów odmówił. Wkurzony Johnson poszedł do nowego sponsora Alana i przekonał ich, żeby wsparli jego własny zespół. Tym sposobem Kulwicki został bez wsparcia. W pierwszym wyścigu sezonu, słynnym Daytona 500, miał jednak nieco szczęścia, bo zaangażowana w wojnę w Iraku armia amerykańska postanowiła pomalować w patriotyczno-wojskowe barwy pięć samochodów, aby zyskać poparcie wśród społeczeństwa. Oczywiście nie za darmo. Jednym z tych aut był samochód Alana (dojechał ósmy). Niestety, umowa obejmowała tylko jeden wyścig. Dwa następne wyścigi Kulwicki przejechał białym autem bez sponsorów, płacąc za start z własnej kieszeni (zajął odpowiednio 5 i 17 miejsce).Szczęście uśmiechnęło się do niego w czwartym wyścigu sezonu, na torze Atlanta Motor Speedway. Mike Stahl był kierowcą i jednocześnie właścicielem zespołu sponsorowanego przez sieć restauracji Hooters. Niestety Mike nie był tak zdeterminowany, jak Alan i nie zawsze pojawiał się na starcie. Nie pojawił się także w Atlancie. Zdenerwowani tym, ludzie z Hooters postanowili wesprzeć w tym wyścigu "na próbę" Kulwickiego. Alen nie zawiódł ich oczekiwań i zdobył pole position. W wyścigu zajął zaś ósme miejsce. Tym samym zapewnił sobie dalsze wsparcie i długoterminowego sponsora. W tym roku wygrał uważany za ekstremalnie trudny, nocny wyścig na torze w Bristol. Sezon zakończył na trzynastym miejscu. Co, biorąc pod uwagę kłopoty na początku roku, było sporym sukcesem.W końcu jednak przyszedł rok 1992. Alan rozpoczął go dobrym, czwartym miejscem w Daytona 500.W szóstym wyścigu sezonu, na torze Bristol, udało mu się odnieść czwarte w karierze zwycięstwo. Startował wtedy z pole position. Od tego momentu do końca sezonu nie wypadł z pierwszej piątki klasyfikacji generalnej. Następne zwycięstwo odniósł na torze Pocono. Miał w tym momencie spore szanse na zdobycie mistrzostwa, ale w wyścigu na torze Dover, rozbił się krótko po starcie i został sklasyfikowany dopiero na 34 miejscu. Po tym wydarzeniu, tracił do lidera klasyfikacji aż 278 punktów. W wywiadzie stwierdził, że jest właściwie bez szans na mistrzostwo w tym roku. Nie zamierzał się jednak poddawać. Niedługo potem, na torze Charlotte, zajął drugie miejsce, tuż za Markiem Martinem. W następnych wyścigach lider klasyfikacji, Bill Elliott, miał problemy mechaniczne i spadł na drugie miejsce. Nowym liderem został Davey Allison. Notujacy przyzwoite wyniki Kulwicki, przed ostatnim wyścigiem sezonu znalazł się na drugim miejscu w klasyfikacji. Walka o tytuł miała rozegrać się na torze Atlanta Motor Speedway. Na ten wyścig Ford Thunderbird, którym jeździł Alan, zyskał przydomek "Underbird", będący połączeniem nazwy modelu i słowa "underdog", oznaczającego osobę będącą na straconej pozycji. Kulwicki uzyskał zgodę NASCAR i Forda, by na swoim samochodzie usunąć litery "Th" ze słowa "Thunderbird". Choć nie było jeszcze tak źle - Davey Allison miał nad Alanem 30 punktów przewagi. Następny, z 40 punktami straty do lidera był Bill Elliott.źródło: google imagesWyścig zaczął się dla Kulwickiego pechowo - podczas pierwszego pit-stopu, uszkodzeniu uległa skrzynia biegów i Alan musiał wyjeżdżać z boksów ruszając z czwórki (najwyższy bieg w aucie NASCAR). Na szczęście całe okrążenie toru Atlanta (jak i prawie wszystkich w NASCAR), pokonuje się na czwartym biegu, więc nie było to aż tak gigantycznym problemem. Choć zarządzający ekipą mechaników Kulwickiego Paul Andrews wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy trzeba było popchnąć auto Alana, by wyjechało z boksu. Większego pecha miał jednak Allison - jechał na szóstym miejscu, kiedy w jadącym przed nim aucie Erniego Irvana pękła opona. Doszło do wypadku i Allison odpadł z wyścigu na 73 okrążeniu z 328. W walce o tytuł pozostali Kulwicki i Elliott. Wspomniany Paul Andrews, mimo zdenerwowania spowodowanego obawą o to, czy skrzynia biegów Alana nie rozsypie się do reszty, wykazał się opanowaniem i tak obliczył ilość paliwa w aucie Kulwickiego, by ten mógł zjechać na tankowanie o jedno okrążenie później, niż rywale. Dzięki temu, udało się przejechać kolejne okrążenie na pierwszym miejscu i zdobyć pięć bonusowych punktów za prowadzenie na największej liczbie okrążeń. Podczas ostatniego zjazdu do boksów nie zmieniono opon, tylko dolano paliwo, by oszczędzić czas. Niestety w pośpiechu, mechanik za to odpowiedzialny wlał odrobinę za mało. Kulwicki musiał zwalniać na koniec, by oszczędzić nieco benzyny i być pewnym, że jego samochód osiągnie metę. Wyścig wygrał Bill Elliott. Alan Kulwicki dojechał drugi. Dzięki dodatkowym punktom, Alanowi udało się jednak utrzymać 10 punktową przewagę na Eliottem. Kulwicki został mistrzem Winston Cup w sezonie 1992. Oczywiście uczcił to swoim Polish Victory Lap. Dodatkowo, zanim wysiadł z samochodu, po zdjęciu kasku wyjął grzebień, który zawsze woził ze sobą w aucie i kazał reporterom czekać aż doprowadzi swoją fryzurę do stanu nadającego się do pokazania w telewizji.Alan Kulwicki został pierwszym w historii zwycięzcą Winston Cup urodzonym na północy USA, a także pierwszym absolwentem wyższej uczelni, który wygrał tą serię. Przez prawie dwie dekady po nim nie udało się nikomu zdobyć tytułu będąc jednocześnie kierowcą i szefem zespołu. Aż do wprowadzenia formatu Chase for the Cup, 10 punktowa przewaga była najmniejszą, z jaką komukolwiek udało się wygrać Winston Cup. Kulwicki wygrał tytuł po swojemu - swoim autem, budowanym według swoich wymagań. Na bankiecie kończącym sezon zagrano więc piosenkę "My Way" Franka Sinatry.Niestety, miał to być ostatni sukces Alana. W następnym sezonie, po 5 wyścigach z całkiem dobrymi wynikami (jedno trzecie i jedno czwarte miejsce), Kulwicki był w drodze na tor Bristol. Pierwszego kwietnia leciał samolotem należącym do firmy Hooters. Niestety pilot popełnił błąd - nie właczył systemu odmrażania i samolot runął na ziemię niedaleko lotniska docelowego. Alan Kulwicki, tak jak i wszyscy uczestnicy katastrofy, zginął na miejscu.Przez resztę sezonu 1993, każdy zwycięzca wyścigu wykonywał Polish Victory Lap. Tego samego roku, światem NASCAR wstrząsnęła druga tragedia - 12-go lipca 1993, Davey Allison, lądował swoim helikopterem (poza wyścigami, uczył się także pilotażu) na torze Talladega. Niestety popełnił błąd i rozbił się. Będący pasażerem w śmigłowcu, inny kierowca wyścigowy, Charles "Red" Farmer odniósł obrażenia, ale był przytomny (udało mu się wyzdrowieć). Davey Allison zmarł następnego dnia nie odzyskawszy przytomności.Dlatego właśnie, w ostatnim wyścigu sezonu, gdy Polish Victory Lap wykonywali zwycięzca zawodów, Rusty Wallace (prywatnie przyjaciel Alana) oraz mistrz Winston Cup 1993, Dale Earnhardt, przez okna swoich aut wystawili oni dwie flagi. Wallace wiózł flagę z numerem 28 (numer samochodu Allisona), zaś Earnhardt flagę z siódemką (numer auta Kulwickiego).Co ciekawe sam Kulwicki wykonał Polish Victory Lap tylko dwa razy - przy pierwszym zwycięstwie, oraz po zdobyciu tytułu. Po sezonie 1993 Polish Victory Lap zdarza się już rzadziej, ale nadal jest wykonywane. O ile dobrze mi wiadomo, ostatnio przejechał je Dale Earnhard Junior (syn wspomnianego wyżej Dale'a Earnhardta) po wygraniu wyścigu na torze Martinsville w październiku 2014. Zaś ja uważam, że warto przypomnieć nieco historię Polskiego Księcia ("Polish Prince" to jeden z przydomków Kulwickiego) i nieco rozpowszechnić wiedzę o NASCAR w naszym kraju. Bo sport jest bardzo ciekawy, a mocno u nas niedoceniany. Do tego postać Alana Kulwickiego może posłużyć za przykład tego, jak ważna jest determinacja w dążeniu do celu. Oraz, że inżynier jak się na coś uprze, to to w końcu osiągnie.UPTADE 30.03.2015: We wczorajszym wyścigu na torze Martinsville, Polish Victory Lap zostało wykonane przez zwycięzcę, Denny'ego Hamlina - gdy pisałem ten post wyścig jeszcze trwał.

News: Intelligent Speed Limiter i systemy rozpoznawania znaków drogowych

AUTOBEZSENS

News: Intelligent Speed Limiter i systemy rozpoznawania znaków drogowych

Motohistoria: Zbiór dziwnych fur część 3

AUTOBEZSENS

Motohistoria: Zbiór dziwnych fur część 3