Marek o samochodach
Rant o polskim samochodzie elektrycznym
Dżizas, kurwa, ja pierdolę! Polska ma stać się liderem w branży aut o napędzie elektrycznym. Rozumiem, że opowiadanie takich dyrdymałów pozwala utrzymać się na stołku, ale zamiast powtarzać te fantasmagorie, może ktoś by ocenił realne możliwości? Nie ma chętnych? OK, ja spróbuję.
Na początku zaznaczę, że bardzo chciałbym zobaczyć polską, masową markę motoryzacyjną. Samo to marzenie jest z gatunku myślenia życzeniowego, bo nie mamy motoryzacyjnych tradycji, nie mamy kapitału i nie mamy innowacyjnych pomysłów w dziedzinie motoryzacji. Polskie samochody kojarzone są z czasami PRLu. Być może odrzut z eksportu był dla nas darem niebios, ale na Zachodzie nawet pełnowartościowy model eksportowy był mniej więcej tym, czym parę lat temu na naszym rynku TATA. Nikt przy zdrowych zmysłach z własnej woli tego nie kupi, bo nawet cena nie rekompensuje wszystkich niedociągnięć.
Do wątku tworzenia marki od podstaw i kosztów z tym związanych jeszcze wrócimy. Tymczasem kilka huraoptymistycznych wiadomości z ostatnich dni.
Varsovia. Ktoś narysował limuzynę (zresztą niebrzydką) na tle pałacu prezydenckiego i napisał, że będzie miała osiągi jak Tesla. Przebiję. Niech to będzie McLaren P1 zamknięty w karoserii limuzyny, której legenda sięga radzieckiej Pobiedy zerżniętej (o ile mnie pamięć nie myli) z przedwojennego Opla. Jak zwykle nie wiadomo, kto za to zapłaci, ale podobno Bliski Wschód klaszcze z zachwytu, bo ile można jeździć Rolls-Royce’ami.
Żeby nie było, w fabryce Rolls-Royce’a w Goodwood pracuje wielu Polaków. To świetni rzemieślnicy, na których usługi w Polsce nie było popytu. Zresztą niektórzy nauczyli się rzemiosła dopiero w fabryce. Pewnie można by takich specjalistów ściągnąć z powrotem do kraju i zatrudnić przy pracach nad luksusową limuzyną. Bo nie wystarczy być dobrym stolarzem, żeby robić elementy wykończenia z drewna w samochodach.
W Polsce są nawet części. Taka chłodnica w Rolls-Roysie ma znaczek BMW i jest podpisana Made in Poland. Duma mnie rozpierała, kiedy szedłem po fabryce i podziwiałem te piękne samochody, które mają coś wspólnego z Polską. Ale znaczek BMW jest nieprzypadkowo. Niemcy kupili brytyjską markę z tradycjami, ale w finansowych tarapatach. BMW uzyskało w ten sposób dostęp do bogatszych klientów, a Rolls-Royce do technologii, których sam nie byłby w stanie opracować. Rolls-Royce kryje się ze wszystkimi innowacjami, żeby niby nie wystraszyć przyzwyczajonych do prostej obsługi klientów, ale adaptacyjny tempomat, HUD, nawigacja i wiele innych systemów przeniesiono z BMW. Nie mówiąc już o samej płycie podłogowej, którą Ghost dzieli z Serią 7.
I nie ma w tym nic złego, bo koncerny motoryzacyjne ograniczają koszty wykorzystując te same podzespoły w różnych markach. Ale mowa o koncernach, które po Drugiej Wojnie Światowej przeżyły, a nie upadły (lub zostały wchłonięte) jak setki mniejszych i większych firm motoryzacyjnych w Stanach Zjednoczonych i Europie.
Zakrztusiłem się, kiedy usłyszalem, że Ursus pokazał prototyp samochodu o napędzie elektrycznym. Dopiero potem doczytałem, że chodzi o coś, co przypomina poczwarkę z ofety mieleckiego Meleksa. W sumie to może mieć sens, bo Ursus zna się na traktorach i maszynach rolniczych, więc może taki wózek rolnikowi też się przyda. Szczególnie, jeśli dostanie na niego dotację (Ursus na rozwój, rolnik na zakup). W dalszych planach samochody dostawcze i autobusy.
Nareszcie będzie praca dla naszych naukowców, którym Jarosław Gowin chce załatwić wyższe nakłady na naukę. I bardzo dobrze. Niech pracują nad elektryczną mobilnością, bo Ministerstwo Energii nie żartuje i naprawdę planuje milion samochodów elektrycznych na polskich drogach do 2025 roku. A polskie spółki energetyczne mają finansować prace nad polskimi EV. Co nie przeszkadza prezesowi jednej z tych firm stwierdzić przy okazji podpisania listu intencyjnego w sprawie wieloletniego kontraktu na dostawę węgla do elektrowni, że „sektor energetyczny Polski w najbliższych dekadach będzie oparty głównie na węglu.”
To po cholerę topić pieniądze w tych samochodach elektrycznych, skoro energia do ich zasialania zamiast ze źródeł odnawialnych pochodzić będzie z opalanych węglem elektrowni? I kto ten samochód elektryczny kupi? Bo opowiadać o kilkusetkilometrowym zasięgu i krótkim czasie ładowania potrafi każdy, ale potem trzeba zapakować to w jeżdżące auto, na które zdecyduje się przeciętny Polak.
W ogóle nowy samochód! Kompaktowe kombi, najlepiej za 70 tysięcy. Szczyt marzeń. A najtańsze elektryki kosztują dziś po 120-130 tysięcy i nie ma wśród nich kombi. Nissan ma jednego dostawczaka. A co z bezpieczeństwem? Ursus może sobie wypuścić taką wywrotkę, która będzie po terenie firmy woziła jakieś ładunki, ale ta potencjalna prezydencka limuzyna musi mieć nie tylko kuloodporne opony, ale też trzymać się drogi na zakręcie. Ktoś to musi zaprojektować, przetestować. Podobnie z każdym innym samochodem, szczególnie masowym.
Eksperci szacują koszt uruchomienia produkcji nowego modelu w oparciu o istniejące podzespoły na poziomie miliarda euro. A tu marzy nam się samochód projektowany od zera, nowa fabryka, marketing… I trzeba by tego sprzedawać kilkaset tysięcy egzemplarzy rocznie, żeby biznes się spinał. Tymczasem w Polsce kupujemy 300-350 tysięcy aut rocznie, z czego lider (Skoda) sprzedaje ok. 10-15 procent tej liczby.
Zadajmy więc sobie kilka pytań:
czy potrzebujemy akurat samochodów o napędzie elektrycznym?
kto będzie je kupował i nimi jeździł?
czy stać nas na ich wyprodukowanie?
jak to się ma do strategii energetycznej państwa?
Artykuł Rant o polskim samochodzie elektrycznym pochodzi z serwisu wieruszewski.com.