benzynoseksualny
Alberto Tomba
Nie mogę powiedzieć, żebym był specjalnie modny. Od piętnastu lat noszę identyczne jeansy, czarne koszulki z napisem „Pidżama Porno”, „Sisters Of Mercy”, czy „Iron Maiden” i koszule w kratę. Na nogi zakładam buty Adio, a włosy czesałem ostatnio na Pierwszą Komunię. Robię to nie dlatego, że do dwudziestego roku rodzice trzymali mnie w piwnicy i karmili szczurami, więc nie mam bladego pojęcia o świecie. Nie. Ubieram się identycznie dlatego, że jestem sprytny. I mądry. I błyskotliwy. Pozwolicie, że wam wyjaśnię… Bo czym tak naprawdę jest moda? Wiadomo, są projektanci którzy co sezon pragną żeby ich stroje wyglądały jak najbardziej niedorzecznie. Żeby modelki na wybiegach miały na sobie tak monumentalnie debilne rzeczy, że aż widownia zacznie krwawić oczami. Ale ile z tych wyśnionych przez tych naćpany nihilistów wizji trafia tak naprawdę do szerszej publiczności? Prawie nic? Bo sądzę, że niewiele pań chciałoby na co dzień wyglądać jak Lady Gaga albo Madonna. Na ulicy psy ganiałyby z ich sukienkami z mięsa, a w Tesco zahaczałyby biustonoszami jak stożki o półki z selerem… Dlatego, po tylu latach moda nie ma już tak naprawdę wiele do zaoferowania. Wszystkie nisze zostały wypełnione, praktycznie wszystkie style odkryte. Oczywiście, są też nieograniczone niczym (no może poza gustem i dobrym smakiem) możliwości łączenia i dopasowywania ubrań. Ale i tak w dalszym ciągu opierają się na tym, co już wcześniej zostało wymyślone. I często zapomniane. Dlatego w kółko słyszymy, że „wraca moda” na coś. I dlatego jestem dość sprytny. Gdy kilka lat temu „wróciła moda” na koszule w kratę i proste jeansy, byłem z moją szafą wypchaną kratą, jak cholerny szkocki trendsetter! Brylowałem każdym rodzajem kraty, jaki tylko miałem. I spodniami tak prostymi, że mogłyby być pasem startowym dla myśliwców F-16. I tak wiem, że któregoś dnia znowu zapomni się o koszulach i będę wyglądał jakbym przesiedział w szopie dziesięć lat. Ale nic to, bo gdy któryś homoseksualny stylista znowu je sobie przypomni, na powrót będę Bogiem Stylu. Co to w ogóle ma wspólnego z Hondą Civic kombi, zapytacie? Wszystko! Bo w świecie motoryzacji, moda też ma swoje miejsce. I jest to jedno z najważniejszych miejsc. Bo na poszczególne auta, rodzaje nadwozia, kolory, silniki, też jest moda. Gdy kilka lat temu świat oszalał na punkcie Nissana Kaszkaja, VW Tiguana i Kii Soul, czułem koniec pewnej epoki. Epoki, w której auta były jasno sklasyfikowane. Sedan był sedanem, kompakt kompaktem i tak dalej. Lecz nagle, ktoś wpadł na pomysł, że przecież niegłupio byłoby mieć hatchbacka wyglądającego jak terenówka, albo terenówkę która jednak jest coupe. Lub dwudrzwiowe podniesione kombi. I szał ten ogarnął wszystkich producentów. Było to jak chory sen doktora Frankensteina. Wystarczy wspomnieć takie okropieństwa jak Peugeot 3008, Nissan Juke, BMW X6, Audi Q7 czy okropny, ropiejący wrzód o nazwie Porsche Cayenne. Na co to komu? – krzyczałem w mieszkaniu, dramatycznie spoglądając na sufit i wygrażając pięścią. A statystyki sprzedaży rosły i rosły. Ale, ostatnio zwróciło moją uwagę to, że jakoś „powraca moda” na nieduże samochody kombi. Modele takie jak Seat Leon, Renault Clio, Peugeot 307, Hiunday xcośtam i Kia jakaśtam wypuszczają wersje kombi swoich hatchbacków. Nawet Ferrari, ze swoim FF chciało załapać się do tego klubu… Honda również dołącza do tego grona, co jest pocieszającą nowiną! Ostatni Civic kombi znikł z rynku w 2000 roku. Była to wspaniała Civic Aerodeck, z ponadczasową linią nadwozia. I tą nazwą… Aerodeck! Jest tylko kilka lepszych nazw dla samochodu na świecie! AERODECK – no to kojarzy mi się z romantycznym kosmicznym jachtem, lub myśliwcem z Gwiezdnych Wojen. Niestety, niewiadomo dlaczego, kitajce doszli do wniosku, że lepiej będzie nazwać nowe kombi bardziej po szwabsku. Dano nam więc Hondę Civic (Sport)Tourer. Uhh, okropna nazwa… Jaki jest ten nowy, wracający do łask syn marnotrawny motoryzacyjnego świata? Po pierwsze, gigantyczny! Serio, w środku jest mnóstwo miejsca a do bagażnika zmieścilibyście spokojnie księstwo Liechtenstein. Robi wrażenie, bo w końcu jest to auto na bazie Civica, którego wielkość jest raczej przeciętna w swojej klasie. Po drugie, domieszka „sport” wcale nie jest tylko haczykiem na klientów. Auto, którym jeździłem w zeszły weekend miało silnik 1.8 litra o mocy około 140 koni mechanicznych. I jak zwykle, w przypadku Hondy, mamy do czynienia z kawałem wspaniałego motoru. Jest to klasyczna „wiertarka”, która lubi wysokie obroty. Oczywiście, jakiś geniusz z działu ochrony kwiatów, zamyślił się nad swoimi sandałami i kazał zamontować w desce rozdzielczej przycisk „Econ”, który działa tak, jakbyście jechali z zaciągniętym ręcznym. Ma to niby zmniejszać spalanie, ale w moim przypadku zwiększyło mi tylko żyłę na szyi. Cholera, gdybym miał kupić oszczędny i cichy samochód, testowałbym Kię Picanto, albo Forda Ka, a nie spore, stu-czterdziestu konne kombi z wysokoobrotowym motorem! Na tym polega jazda nim, na trzymaniu go w zakresie 4000 – 6000 tysięcy obrotów! Tam własnie ukrywa się moc i moment obrotowy tych silników. Nie można kupić konia wyścigowego i oddać go do orania pola, nie ma to sensu. Poza tym, oddając samochód do salonu, sprawdziłem spalanie i o dziwo, mimo ignorowania Econa i tak wyszło mi 8,8 litra na 100 km. Co jest całkiem niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę mój styl jazdy, który traktuje pedał gazu jak przycisk ON/OFF. Z drugiej strony, po paru dniach jeżdżenia jak chory na głowę, silnik i jego dźwięk zaczęły mnie męczyć. Może jestem głąbem, ale dźwięk wydobywający się spod maski i wydechu, był za wysoki, zbyt wyjący. I nie chodzi o to, że nie lubię wysoko wkręcanych silników. Lubię, ale gdy brzmią jakby Mick Jagger jechał na Brucie Dickinsonie, a nie jak chór chłopięcy Taki chórek fajnie brzmiałby w trzydrzwiowej hot-hatch’owej wersji, jednak w kombi był trochę nie na miejscu. Za to nie mogę powiedzieć złego słowa na zawieszenie. O nie, to co wyprawiał ten samochód na zakrętach jest nie do pomyślenia! Tym bardziej, gdy przypominałem sobie, że to w sumie długie kombi. Coś cudownego! Każdy zakręt, który pokonałem, mógłbym spokojnie przejechać o 10km/h szybciej a i tak byłby jeszcze zapas zanim bym się zsikał ze strachu! Civic jest zwarty, spięty w zakrętach jak o wiele mniejsze, usportowione autka Gt. Kompletnie nie czuć jego gabarytu, jego wagi. Jest jak narciarz Alberto Tomba, lecący między zakrętami jak burza, nie robiący sobie nic z tego jak wielki, gruby i niezgrabny jest! I pomimo tego wszystkiego pozostaje komfortowy. Nie Tomba oczywiście, tylko Civic. Niestraszne mu dziury, nierówności i asfalt jak z filmów katastroficznych. Świetna robota Japońce! Mamy więc coś w rodzaju połączenia sportu i komfortu? I w tym przypadku to zupełnie możliwe. Pozostaje tylko kwestia wyglądu. Z zewnątrz auto prezentuje się dostojnie. Jest bardzo długie i opływowe, a nadkola są przyjemnie uwypuklone. Na moje oko tylko maska jest zbyt krótka. Linia dachu za to fajnie opada i kończy się „ślepym” słupkiem nad tylnymi reflektorami. Ciekawy zabieg który sprawia, że Honda wygląda lżej i zrywnej. Jest futurystyczna, owszem, jednak stylistycznie nie porywa. Nie jest konkurencją dla na przykład nowych Mazd, czy Citroenów. Brak jej trochę charakteru poprzednika. A to przez to, że poprzedni model Civica wyglądał jak latający spodek i wysoko podniósł poprzeczkę designu. Za to we wnętrzu sporo się dzieje. Mamy trzy zegary, nad nimi cyfrowy wyświetlacz prędkości i obok niego ekran komputera pokładowego. Na początku czułem się tym trochę onieśmielony, jak gimnazjalista swoim pierwszym piwem. Ale gdy udało mi się połączyć blututy, telefony, pendrajwy i inne dziadostwa, dość szybko się odnalazłem. Menu jest bardzo intuicyjne, ale mimo tego w dalszym ciągu nie wiem do czego służyło mnóstwo przycisków na desce i kierownicy. Na pewno do mnóstwa fascynujących rzeczy, o których nie mam pojęcia. W tym miejscu zmuszony jestem ponarzekać na fotele. O, przez pierwsze 150 – 200 kilometrów byłem nimi zachwycony. Fajnie trzymają bokami w ciasnych zakrętach i mają cudną pluszową tapicerkę. Ale później, za każdym razem gdy wysiadałem bolały mnie gnaty, tuż nad miejscem gdzie każda część pleców idzie w swoją stronę. Coś okropnego! Brakowało mi podparcia lędźwiowego, albo jestem za gruby na japońskie standardy i nie mieściłem się po prostu między boczkami… Jaki więc jest Civic Tourer w moim podsumowaniu? Cholernie żywiołowe auto, dla osoby lubiącej prowadzić. Auto wracające z wielką nadzieją na odżywające pole kombi. Ma do zaoferowania wiele i doskonale łączy cechy sportu z ładownością. Nie jest może zachwycające stylem, nie wygląda jak milion dolarów. Ale niesie za sobą rodowód niezawodności i specyficznego, trochę dziwnego japońskiego stylu. Jest tą koszulą w kratę, która po dopasowaniu do rzeczywistości, wraca do łask trendestterów. Konserwatyzm formy, ale i nowoczesna kreatywność. Zaprawdę powiadam wam, kombi wracają w wielkim stylu, a na ich czele, wyjąc jak głupia i kręcąc silnikiem do 6500 obrotów, leci nowa Honda Civic Tourer! PS. Chciałem serdecznie podziękować panu Jackowi Marynowskiemu i Jego salonowi CHR HONDA LUBLIN http://www.honda.lublin.pl/ za zaufanie mi, że za bardzo się nie rozbiję autem z Jego salonu. Dzięki Jego uprzejmości mogłem spokojnie przetestować Hondę przez kilka dni:) Oby więcej tak bezproblemowych i lubiących motoryzację ludzi na mojej drodze:) Za zdjęcia dziękuję i błogosławię Magdę Rejnowską ( www.tremonti.digart.pl ) i jej Pentaxa:) Mam dla was jeszcze relacje wideło, ale mój komputer doszedł do wniosku, że montowanie filmów to trochę ciężka praca i odmawia jej:( ale już niedługo zmuszę tego cyfrowego złamasa do roboty i dodam tutaj krótki klip:) Tagged: aerodeck, benzyna, Benzynoseksualny, Blog, CHR HONDA LUBLIN, civic, honda, kombi, moda, nowy, opis, recenzja, Sport, test, tourer, vtec